Jak sięgam pamięcią, dawno nie bawiłem się już przy konsoli tak znakomicie. Na Shadows of the Damned autorzy mieli świetny pomysł, który na dodatek doskonale zrealizowali. To gra pod kilkoma względami dość oryginalna, choć gatunkowo jednocześnie niemal klasyczna. Łączy to, czego na pierwszy rzut okaz połączyć się nie da. Z tego miksu powstała grywalna, piekielnie zabawna i momentami straszna opowieść.
Zacznę nietypowo – bo od muzyki i udźwiękowienia, które zazwyczaj przy recenzjach oblatuje się jakimś zdawkowym komunałem. W przypadku Shadows of the Damned tak nie można, bo w równym stopniu co gameplay oraz wykręcone modele wrogów buduje ona nastrój tej produkcji. Bo też i na nastroju dzieło Grasshopper Manufacture potrafi zajechać daleko. To co wyczarował Akira Yamaoka, a co sączy się z głośników jest wprost niesamowite. Mistrz growych kompozycji wdzięcznie żongluje muzycznymi stylami, by sycić nasze uszy przerażającym jazgotem piekielnych odgłosów, po chwili dać odpocząć przy spokojnym stonowanym plumkaniu, a w czasie ładowania etapu zaserwować nam wpadający w ucho lekki i zwiewny motyw. Ja specem od muzyki nie jestem, więc nie będę silił się nawet na jakieś muzyczne analogie. Niech jednak za rekomendację posłuży to, że byłem muzyką zafascynowany do tego stopnia, że czasami przestawałem grać, by dłużej jej posłuchać. Tu tylko jedna uwaga – i zamykamy już kwestie udźwiękowienia – nie nastawiajcie się na kopię/kalkę muzyki z Silent Hilla. Pewne, podobne motywy też się pojawiają, ale do Shadows of the Damned Yamaoka napisał ścieżkę o wiele bardziej urozmaiconą.
Urozmaicenie, przy którym nie będziesz się nudził
Bo też i słowo „urozmaicenie” powinno promować ten tytuł. Czegóż tu nie ma. Zacznijmy może od tego, co podobało mi się najbardziej, a więc wykręconych na maksa broni, których z pochodnią szukać w innej grze. Dlaczego z pochodnią, a nie ze świecą? No bo właśnie pochodnia jest naszym podstawowym narzędziem siania niepokoju wśród bliźnich. Pochodnia – dodajmy – zakończona gadającą czaszką o imieniu Johnson, która na dodatek płynnie przekształca się w każdą inną broń. W takiego np. Teethera, a więc rodzaj karabinu maszynowego, który strzela zębami demonów. Nie mniej ciekawy jest Skullcusioner, shotgun, który strzela czachami - w zwarciu bezlitośnie przerabia wrogów na krwawą miazgę.
Z kolei Boner, to po prostu poręczny pistolet, który strzela dość szybko, ale ma za to niezbyty dużą siłę rażenia. Najlepsze jest jednak to, że z upływem czasu bronie nabierają specjalnych właściwości, dzięki czemu ich osiągi stają się spektakularne. Wspomniany Boner z czasem staje się Hot Bonerem i umie wypluć z siebie niewielkie bomby, które trafione kolejnym pociskiem, rażą nawet kilku wrogów jednocześnie. Z kolei Big Boner to niemożebnie długie przedłużenie lufy rzeczonej giwery, które sprawia, że nawet największe zakapiory gryzą ziemię po jednym strzale. Każda z broni w Shadows of the Damned działa na tej zasadzie. Po pierwsze - pod względem wizualnym morfuje z pochodni, po drugie - z czasem zmienia się w coś lepszego, bardziej śmiercionośnego i spektakularnego. I choć w sumie w grze nie ma ton żelastwa, to przyjemność z ich stosowania jest nie do przecenienia. Dodatkowo każde narzędzie zagłady da się ulepszyć za pomocą czerwonych kryształów, które można kupować lub znajdować. Dzięki temu poprawimy siłę rażenia, pojemność magazynka, czy szybkość przeładowania.
Bękarty Ciemności
A jest na kim giwer używać, bo Shadows of the Damned może się pochwalić całą zgrają miłych i chętnych do rozpadania się na krwawe kawałki przeciwników. Generalnie wszyscy „badasi” to demony, bo też i do demonicznego świata wysyła nas fabuła gry. Fabuła – dodam od razu - by mieć to z głowy, która stanowi dla mnie najsłabszy elementy Shadows of the Damned. Historia o wyprawie Garci Hotspura do świata demonów po to, by uratować ukochaną Paulę, jakoś mną nie pozamiatała. Phi, Dante też był w podobnej sytuacji, więc nie róbmy scen. Wróćmy jednak do wrogów. Zwykłe można dekapitować przy pomocy pocisków lub kilku wymachów pochodni. Część jednak spowija Ciemność i wówczas najpierw trzeba potraktować je Light Shotem – a więc wiązką światła, która działa z każdą bronią. Wówczas delikwent zmienia się w takiego, którego można już posłać do piachu (patent podobny do tego z Alan Wake). Na dodatek Light Shot ma właściwość chwilowego zamrażania, którą z czasem da się też ulepszyć.
Wrogowie to ciekawy zestaw małomównych, piekielnych bękartów Ciemności i pomiotów, których nie powstydziłyby się najlepsze horrory. Niektórzy są szybcy jak gazele, potrafią wspinać się po ścianach, a przy tym biegają na czterech kończynach. Inni wyskakują spod ziemi, toczą się w naszym kierunku w postaci zaostrzonych ostrymi kołami kul. Spotkanie z nimi owocuje stratą części zdrówka. Jeszcze inni to zakute w wielgachna zbroje, ale dość wolne zombie-kolosy, których najpierw trzeba pozbawić stalowego wdzianka. Trafią się także przeciwnicy na długich nogach i z wielgachnymi piramidkami na głowach (skojarzenie z Piramidogłowym jak najbardziej na miejscu), którzy plują w nas jakąś nieodgadnioną, ale żrącą substancją. Walki - zwłaszcza gdy trafimy na stadko tych sympatycznych, piekielnych istot – nie należą do banalnych i trzeba się mocno napocić, żeby cały czas trzymać dystans.
Zabawy z bossami, zabawy z Ciemnością
Bossów w Shadows of the Damned trochę ciężko opisać. To wytwory chorej wyobraźni twórców, które są tak wspaniałe i majestatyczne, że z powodzeniem mogłyby stanąć obok największych bossów wideorozrywki, choćby tych z serii God of War. Walki z nimi są kilkuetapowe i sprowadzają się zazwyczaj do unikania ich potwornych ciosów oraz strzelania w czerwone punkty. Choć jest to rozwiązanie klasyczne, znane z poprzednich gier twórców, w żadnym wypadku starcia nie wypadają słabo. Nie chcę wam psuć zabawy, ale pozwolę sobie na mały spoiler. Walczymy z bestią, która w jednej z faz starcia multiplikuje swoją postać. Problem w tym, że zabijemy wiedźmę tylko wówczas, gdy trafimy tę właściwą, na dodatek w jeden, wraży punkt, a wypatrzyć ją wśród „wirtualnych” koleżanek wcale nie jest łatwo. Takich pomysłów na pojedynki z bossami autorzy Shadows of the Damned mieli więcej i dzięki nim adrenalina pompuje się w żyły niemal bezustannie.
Shadows of the Damned ogólnie jest grą dynamiczną, choć trafiają się także momenty wytchnienia, a nawet rodzaj puzzli. Część łamigłówek, czy dostępów do sekretnych miejsc zrealizowano, wykorzystując do tego Ciemność, w której tak znakomicie czują się demony. Problem w tym, że Garcia traci w niej siły witalne i musi szukać źródeł światła. Sprawę załatwiają w tym wypadku specjalne kozie głowy (trzeba je trafić Light Shotem) lub latarnie (one przywracają światło tylko czasowo). Bywa i tak, że spowity Ciemnością bohater musi trafić w coś rodzaju włącznika, lub zniszczyć jakiś element. Wówczas Ciemność się rozpływa, ale trzeba najpierw wpaść na właściwe rozwiązanie.
Jaja jak berety
Shadows of the Damned nie byłaby tak doskonała, gdyby nie humor, skrzący się niemal w każdej sekundzie. Głównym jego źródłem są niekończące się gadki Johnsona oraz głównego bohatera. Garcia trafił do świata demonów, a jego sekrety zdradza mu właśnie gadająca czaszka – Johnson, pełniąc przy tym rolę przewodnika. To jednak tylko pierwsza płaszczyzna humoru. Druga to bezustanne puszczanie oczka przez twórców, którzy niemal za każdym razem gdy odwołują się do klasyki horroru w grach, albo filmach, próbują je przedstawić w krzywym zwierciadle. Niech przykładem będzie tutaj poziom rozgrywający się na ciele pewnej całkiem atrakcyjnej niewiasty. Trzeba po prostu to zobaczyć, opisać nie sposób. Osobiście trzecią płaszczyznę lekkiego i serdecznego podkpiwania upatruję w mieszaniu gatunków. Niemal spadłem z krzesła, kiedy w pewnym momencie gra zmieniła się (czasowo) w skrollowaną zręcznościówkę w 2D. Dodać trzeba – niczego sobie, wiec pomysł i wykonanie oceniam wysoko.
Gdy myślę o wadach Shadows of the Damned przychodzi mi do głowy kilka spraw, za które zmuszony jestem odjąć punkty od końcowej oceny. Pierwsza kwestia to struktura poziomów, która jest zbyt liniowa i po pewnym czasie (nawet mimo humoru i mieszania gatunków) da się odczuć pewną monotonię. Choć gdy spojrzeć na ten aspekt chłodnym okiem, to w sumie nie ma przecież gier, które po kilku godzinach zabawy nie odkrywają już przed nami wszystkich kart. Gorzej, że Shadows of the Damned oferuje nam zaledwie średnią grafikę. Niby fajne są projekty potworów, ale niskiej jakości tekstury w lokacjach już nie za bardzo. Autorzy chcieli te niedogodności zamarkować zmienną paletą barw, co nieco podbija klimat, ale graficznie nie jest to jednak hit. Nie zachwycają też praktycznie zerowe możliwości interakcji ze światem. Na planszach, pomijając wrogów, jest pusto i niewiele da się zrobić. Przepraszam, ale kilka wybuchających beczek, to już dziś zdecydowanie za mało.
A zatem Shadows of the Damned jest momentami niestarannie wykonane, ale za to oferuje świetny klimat i humor, które mi akurat bardzo odpowiadały oraz przyzwoitą grywalność. Mimo pewnych niedoróbek ja nowe dzieło Mikamiego i spółki łykam jak młody pelikan, bo bawiłem się przy nim znakomicie. Polecam!