Po fatalnym Driv3r i niewiele lepszym Driver: Parallel Lines, wielu fanów obawiało się, dokąd zmierza seria Driver. Jak się jednak okazuje Driver: San Francisco to bardzo udany tytuł, w który po prostu gra się z niekłamaną przyjemnością.
To też jeden z wyznaczników dobrych produkcji – grając w nie recenzent nie musi się zmuszać. Do Driver: San Francisco z pewnością nie musiałem. Gra zasysa od początku, a fabuła podkręcana przez piekielnie dużo niezłych filmików nie zwalnia niemal do ostatniej chwili. Niemal, bo koniec jednak trochę mnie rozczarował. Tak czy inaczej karkołomny z pozoru pomysł, aby Johna Tannera wprowadzić w stan śpiączki, co dało mu możliwość wchodzenia w skórę innych kierowców, nawet się broni. Owszem fabuła ma dziury, w takim samym stopniu jak pierwszy z brzegu film akcji, ale w świetnej zabawie mi to nie przeszkadzało. Gęsto robi się już od początku. Tanner doprowadza do schwytania swego odwiecznego wroga, Jerycho. Ten jednak w czasie transportu z więzienia do sądu ucieka. Potem w krótkim filmiku widzimy, jak siedząc za kierownicą furgonetki spycha furę Tannera wprost pod koła wielkiego tira, co bezpośrednio przyczynia się do zapadnięcia głównego bohatera we wspomnianą śpiączkę. I dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki!
Shift i wszystkie fury moje
Szpitalna sala daje bohaterowi Driver: San Francisco okazję na przetestowanie zupełnie nowych i niespotykanych zdolności ze słynnym systemem Shift na czele. Dzięki niemu może on niczym aniołek z gry Messiah wchodzić w ciało dowolnego kierowcy, pędzącego po San Francisco. Z czasem ta podstawowa możliwość ulegnie rozszerzeniu o kolejne. Tanner nauczy się taranować pobliskie pojazdy, przyspieszać do zawrotnych prędkości, a nawet... rzucać samochodami. Ponieważ warstwa fabularna toczy się niejako w jego głowie, rozróżnienie fikcji i rzeczywistości jest w zasadzie niemożliwe, co dało scenarzystom szansę na to, by trochę zaszaleć. Nie zdziwcie się zatem, gdy nagle traficie do wyludnionego miasta, w którym Jerycho będzie się pojawiał i znikał, albo gdy w powietrze poszybują samochody. Na poziomie fabularnym Driver: San Francisco zmienia się w swoisty Matrix, ale mi osobiście taka fabularna otoczka bardzo się podobała.
A jak na tym tle wypada gameplay? Trzeba przyznać, że całkiem nieźle. Stopniowo uzyskujemy dostęp do ogromnej mapy San Francisco (cztery poziomy zoomu), na której zaznaczono misje istotne dla fabuły oraz liczne zadania poboczne. Do pewnego stopnia jest to więc sanboksowa rozgrywka, bo możemy zrobić, co nam się w danej chwili spodoba. Z jednym wyjątkiem – a jest nim właśnie główny wątek, który da się rozwijać tylko po wykonaniu kilku zadań dodatkowych (zawsze mamy napisane, ile trzeba ich jeszcze wykonać, żeby pchnąć fabułę do przodu). Ikonki symbolizujące różne aktywności pojawiają się na mapie w zastraszającym tempie i trzeba uczciwie powiedzieć, że autorzy odwalili kawał dobrej roboty przy wymyślaniu zadań. Takiego zróżnicowania i obfitości dawno już nie widziałem. Dla przykładu: możemy pomagać policji w pościgach za gangsterami lub przerwać uliczne wyścigi, po prostu powodując kraksy ich uczestników. Da się także zawieść do szpitala ciężko chorą osobę lub jadąc z instruktorem jazdy doprowadzić go do stanu przedzawałowego. Nie zabrakło różnorodnych wyścigów i wyzwań (czasowych, na szybkość jazdy, na określony dystans, skoków itp.), kradzieży pojazdów i odstawiania ich w wyznaczone miejsca, obrony furgonetki z pieniędzmi oraz zabawy w poszukiwania różnorodnych znajdziek i wykonywania efektownych popisów kaskaderskich.
Pokaż mi swój garaż
Do tego wszystkiego oczywiście nieodzowne okazują się fury i to one, obok Tannera są drugim bohaterem gry. Dostęp do samochodów uzyskujemy wykonując wspomniane zadania z mapy, ale także np. kupując garaże, które odblokowują kolejne bryczki. Z poziomu garażu możemy też rozegrać część wyzwań. Oczywiście dzięki systemowi Shift da się w każdej chwili przesiąść do dowolnego pojazdu, jaki jeździ po mieście, ale jeśli chcemy używać określonych samochodów w misjach pobocznych, musimy je odblokować i kupić za gotówkę. Tę ostatnią zdobywamy za wykonywanie trików (np. skoki, drifty itp.) oraz wykonywanie misji, więc koło się zamyka, bo np. niektórych wyścigów nie da się wygrać bez odpowiedniej ilości koni mechanicznych pod maską. Musimy więc wcześniej zapracować na właściwy samochód. Driver: San Francisco to raj dla fanów motoryzacji, bowiem w grze znalazło się ponad 100 licencjonowanych bryczek wielu ważnych producentów. Wozimy więc cztery litery Tannera takimi perełkami jak: Audi TT RS Coupe, Cadilac Eldorado, Dodge Challenger SRT8, Ford Crown Victoria, Ford Gran Torino, mój ulubiony Ford GT, Hummer H3X, Jaguar E-Type, Jeep Wrangler czy Maserati Granturismo S. Tu jednak ważna uwaga: model jazdy w Driver: San Francisco jest typowo zręcznościowy, więc nie spodziewajcie się tytułu na miarę Gran Turismo 5 czy Forza Motorsport 4. Owszem pewne różnice w prowadzeniu pojazdów występują (np. wyraźnie da się wyczuć miękkie zawieszenie Challengera, przyspieszenie Forda GT, słabą zwrotność ciężarówki czy autobusu), ale ich skala jest jednak umowna. W grze i tak w zakręty wchodzimy na ręcznym przy niebotycznych szybkościach, a drifty stanowią często o być albo nie być. Nie jest to więc symulacja, a typowa samochodówka akcji.
Podkreślają to zresztą bardzo ładnie wyglądające zniszczenia, a zwłaszcza efektowne kraksy, których w grze nie brakuje. System Shift warto bowiem wykorzystywać zwłaszcza po to, by eliminować oponentów i doprowadzać do efektownych czołówek. Przy zderzeniach z wozów sypią się elementy karoserii, rozbijają szyby, urywają lusterka, czy efektownie wyginają maski, co czasami utrudnia widoczność. Driver: San Francisco oferuje kilka typów widoków, ale zdecydowanie najlepiej grało mi się na widoku zza kółka, co ma ten dodatkowy smaczek, że kiedy wyskakuje się na górzystych, miejskich ulicach, przez moment widać tylko fragment nieba. Zapomnijcie za to o bezpośrednich usprawnieniach samochodów. Wprawdzie są one opisane kilkoma paskami osiągów (prędkość, moc, przyczepność), ale z czasem można jedynie wykupić generalne upgrade’y takie jak wzmocnione uderzenie czy dłuższy czas przyspieszenia. Pod maską gablot dłubać się tu nie da.
Film fabularny w grze
Pod względem graficznym Driver: San Francisco z pewnością nie miażdży, ale na pewno nie ma się też czego wstydzić. Samo miasto poziomem detali odstaje trochę od tego z GTA 4, ale ponieważ tutaj nie wstajemy za kółka nie ma z tym jakiegoś większego problemu. Bardzo ładnie odwzorowano za to wszystkie dostępne w grze samochody, a błyszczącą karoserię możemy podziwiać kręcąc jedną z gałek pada. Szkoda, że nie da się zajrzeć w każdy zakamarek samochodu, bo nawet rozglądanie się w kabinie jest dość ograniczone. Przyczepić się również można do animacji przechodniów, którzy zresztą są w tej grze jak marionetki. Ani nie da się ich rozjechać, ani wejść w jakąkolwiek interakcję, co sprawia wrażenie sztuczności. Rządzą natomiast filmiki. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem zarost na twarzy Jericho długo nie mogłem dojść do siebie. Animacje w tych wstawkach niczym nie ustępują tym z przesłuchań w L.A. Noire, a autorów z pewnością należy pochwalić za świetnie odwzorowane grymasy na twarzach. Nie jestem w stanie dokładnie określić, ile czasu trwają łącznie przerywniki, ale obstawiam, że zbierze się z tego całkiem długi film fabularny.
Całości obrazu dopełnia świetna ścieżka dźwiękowa. Mam tu na myśli zarówno voice acting jak i kawałki, które włączyć sobie możemy w radio. Bardzo odpowiadały mi oryginalne głosy Tannera i Jericho, więc jakoś nie potrafię sobie za bardzo wyobrazić polskiego dubbingu, ale na szczęście wcale nie muszę, bo gra dostała tylko kinową lokalizację. Na zakończenie dodam jeszcze, że przejście kampanii w singlu zajęło mi ponad 10 godzin, a przypominam, że musiałem realizować też część misji pobocznych, aby mieć dostęp do wątku głównego. Sporym zdziwieniem był zatem fakt, że po zakończeniu fabuły licznik pokazał ukończenie gry zaledwie w 46 procentach. Oznacza to że zadania poboczne, którymi bawiłem się z równą przyjemnością, starczą z powodzeniem na drugie tyle grania.