Znana seria gangsterskich gier akcji od Segi rozkłada akcenty inaczej niż dotychczas – zamiast skomplikowanej i ckliwej historii o mafii, dostajemy prostą bajeczkę o rozpruwaniu zombie. Eksperyment zaowocował grą ledwie przyjemną – nadmiernie uproszczoną, kładącą zbyt duży nacisk na słabe strzelanie i idącą ścieżką recyklingu elementów serii. Czy mimo tego może się podobać?
Motywem przewodnim gry, poza masakrowaniem zombie, są nieprawdopodobne sceny z udziałem wymuskanych, rzucających absurdalnie kozackie powiedzonka i strojących groźne miny bohaterów o głębokim życiu uczuciowym. Czyli, po przełożeniu na obowiązujące u nas standardy, kicz. Wszystko, począwszy od wyglądu postaci i ich lśniących butów, poprzez ujęcia kamery i efekciarskie rozbłyski, na długich, epickich przemowach w samym środku walki z bossami stanowi kwintesencję tandety. W żadnym wypadku nie uważam tego za wadę – dla mnie to miła odmiana od bliźniaczych, podniosłych, pełnych honoru i poświęcenia shooterów „made in USA”. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że takie ujęcie tematu nie każdemu podejdzie. Jeżeli grałeś już w poprzednie części serii, zwłaszcza w trzecią i czwartą, jesteś przygotowany na to co zobaczysz. To samo, choć w nieco mniejszym stopniu, tyczy się osób, które próbowały innych azjatyckich produkcji (choć raczej tych starszych – zamerykanizowany Binary Domain, mimo że też od Segi, to już zupełnie inna para kaloszy), a także pasjonatów anime i mangi.
Jeżeli jednak grałeś dotąd wyłącznie w zachodnie produkcje – powiedzmy to sobie wprost, czeka Cię nie lada przeprawa. Rozbryzgiwanie zombiaków na ścianach pozornie wydaje się czynnością uniwersalną, ale że to gra na wskroś przesiąknięta kulturą wschodu, jest pod każdym niemal względem inna od tych, które dotąd widziałeś. Tu scenariusz rządzi się własnymi prawami, więc nie powinno dziwić cię, że mimo panoszącej się po mieście, obejmującej coraz to nowe dzielnice epidemii masz czas by wziąć taksówkę i zagrać w golfa, albo doszczętnie się spłukać stawiając wynajętej na godzinę lasce kolejne szampany i obiadki. Taką konwencję zapewne niełatwo będzie Ci zaakceptować, ale istnieje realna szansa, że się do niej przekonasz. Jeżeli zaś nie trawisz japońskich dokonań w dziedzinie gier czy kinematografii – zakończ czytanie w tym miejscu i trzymaj się od tego tytułu jak najdalej. To nie jest gra adresowana do Ciebie i będziesz przy niej pluł kwasem dalej niż widzisz. Zostałeś ostrzeżony.
Akcja Dead Souls toczy się w rozrywkowej dzielnicy Tokyo ukazanej w poprzednich częściach i pełnymi garściami czerpie z dotychczasowego dorobku serii. Spotykamy więc mnóstwo kultowych dla tego uniwersum postaci, trafiamy też w znajome miejsca. Fajnie, nawet mimo faktu, że wydarzenia, których jesteśmy świadkami nie będą miały odzwierciedlenia w nadchodzącej piątce. Znajomość poprzednich odsłon nie jest wymagana by z grubsza ogarnąć o co chodzi – historia jest prosta jak budowa cepa i w dużym stopniu przewidywalna. Jeżeli jednak komuś zależy na zrozumieniu relacji łączących postaci i poszczególne gangi, wyłapaniu aluzji i wyniesieniu z zabawy czegoś więcej niż kilka tysięcy killi – nadrobienie zaległości będzie konieczne, bo gra podaje jedynie szczątkowe informacje o dotychczasowych wydarzeniach. I tu pojawia się paradoks. Z jednej strony fakt obcowania z poprzedniczkami pomaga lepiej wczuć się w klimat i związać z bohaterami (a więc czerpać z gry więcej frajdy), z drugiej boleśnie obnaża jej przeciętność i wtórność.
W podzielonej na 17 rozdziałów, starczającej na ~12 godzin kampanii kolejno wcielamy się w czterech bohaterów – zajmującego się egzekucją długów Akiyamę, zdrowo trzepniętego Majimę, który wręcz ślini się na myśl o przerabianiu żywych truposzy na podroby, małomównego Godę z minigunem wszczepionym w rękę oraz, rzecz jasna, Kazumę Kiryu. Niestety, różnice między nimi są czysto kosmetyczne. Zabawa nastawiona jest na strzelanie, a nie bijatyki (porządnie klepać umie tylko Kazuma, a i to przez chwilę – reszta ogranicza walkę w zwarciu do opędzania się od stad hołoty prostymi kopnięciami i wejściem z bara), przez co dla każdego bohatera przebiega tak samo, tyle tylko, że dostajemy inny rodzaj broni podstawowej.
Brak istotnych różnic w prowadzeniu postaci dodatkowo podkreśla nieciekawy model ich rozwijania. Po pierwsze, w dużej mierze pakujemy w umiejętności bierne, jak zwiększona pojemność i tak zawsze za ciasnego ekwipunku czy podniesiona skuteczność ataków. Po drugie, zdolności aktywne nie są na tyle pomysłowe, by znacząco zmienić przebieg walk i ograniczają się do roztrącenia tłoczących się wokół nas zgnilców, a nie realnego ich ranienia. Po trzecie wreszcie, drzewko rozwoju (a właściwie lista skilli) jest wspólne dla całej czwórki bohaterów – po zakończeniu rozdziałów przypisanych jednej postaci, wszystkie jej umiejętności i zdobyte poziomy doświadczenia przechodzą na kolejną. Jasne, czujemy się silniejsi, ale przy okazji trudno powstrzymać ziewanie. Indywidualne ataki lub chociaż różnice w prędkości poruszania? Nie ma i koniec.
Identyczne dla każdego są też dostępne ataki specjalne. A właściwie jeden jedyny (cóż za rozmach!) nazwany Heat Snipe. To zjadająca zapas staminy umiejętność pozwalająca zwolnić na moment upływ czasu, wybrać cel spośród elementów otoczenia i oddać warunkowany szybkim naciśnięciem wskazanego przycisku strzał, który doprowadzi do zdziesiątkowania stojącego w pobliżu towarzystwa za sprawą potężnej eksplozji, pieszczenia prądem czy wystrzelenia wody pod ogromnym ciśnieniem. Bajer fajny, ale do bólu ograny przez konkurencję. Trudno uwierzyć, że twórców nie było stać na coś bardziej odkrywczego. Sporadycznie mamy też okazję pobawić się działkiem czołgu czy rozjechać zombie wózkiem widłowym, ale i to ciężko nazwać kreatywnymi rozwiązaniami.
"Kreatywne" jest za to sterowanie i praca kamery – w końcu wymyślenie tak kontrintuicyjnego systemu nie mogło być łatwe. Dojście do ładu z bohaterem i skuteczne celowanie wymaga żmudnej praktyki i odstawienia na bok przyzwyczajeń z innych tytułów. Tutaj kamera i postać to dwa niezależne byty, więc nie ma mowy o robieniu zbliżeń na wrogów, gdy bohater jest zwrócony choćby odrobinę w bok. Trzeba najpierw go obrócić albo męczyć się z przesuwaniem ślamazarnego celownika na zbliżeniu, co przy walce z bossami, od których trzeba co chwilę odbiegać i unikać ciosów, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Da się co prawda przed celowaniem "przykleić" wzrok postaci do konkretnego przeciwnika, ale i tak trzeba zawczasu nasze nadsterowne alter ego zwrócić w odpowiednią stronę i liczyć się z ograniczoną możliwością manewrowania. W dodatku normalną kamerę obsługuje prawa gałka, a tą na zbliżeniach – lewa, uniemożliwiając poruszanie postacią i owocując kosztującymi życie pomyłkami. Na szerokich przestrzeniach jeszcze da się to przeżyć, ale że często gnieciemy się w nadzwyczaj wąskich korytarzach atakowani z obu stron – można osiwieć i wbić pada głęboko w ekran. Pierwsze godziny gry więcej niż z przyjemnością mają wspólnego z mordęgą, z kolei pod koniec robi się nudno.
Brak fajnych pomysłów czuć także podczas walk. Poza idącymi w tysiące zwyczajnymi zombiakami, ubijamy mutanty i robiące za bossów prototypy. Kłopot w tym, że to w dużej mierze bracia bliźniacy stworów znanych... z innych gier. Na przykład zwinnego jak małpa i skaczącego prosto na nas zombiaka trudno nie skojarzyć z Left 4 Dead, tym bardziej że tez ma skejterskie wdzianko. Podobnie jak wybuchającego grubasa, który wprawia w berserkerski szał wszystkie trupy w okolicy czy płaczliwą zołzę, która wrzaskami przyzywa kolejne stada zielonych. Mierzymy się też z tutejszym odpowiednikiem tanka – gigantyczną góra mięśni, którą zranimy jedynie strzelając w czuły punkt na głowie. Z kolei prototyp zombie-gada z długaśnym, zadającym duże obrażenia językiem to wypisz-wymaluj poczwara z pierwszego kinowego Resident Evil. I choć garstka pozostałych ważniaków, z turlającym się pajęczakiem czy zmutowaną ośmiornicą na czele już w tak oczywisty sposób się nie kojarzy, brzydki zapach pozostaje.
Tym co skutecznie odwraca uwagę od kampanii i daje sporo satysfakcji są etapy sandboxowe, w trakcie których do woli rozbijamy się po nieskażonej jeszcze okolicy. Możliwościami autentycznie idzie się zachłysnąć – łowimy ryby, gramy na automatach w arcade'owe strzelanki, próbujemy swych sił w ping-pongu czy karaoke, tracimy fortunę w kasynie na pokerze, blackjacku czy ruletce, dajemy sobie zrobić dwuznaczny masaż, przeglądamy okładki czasopism, idziemy podrywać hostessy w klubach. Jest tego zatrzęsienie! Przy tym spora część minigier daje autentyczną frajdę, a niektóre poziomem zbliżają się wręcz do symulatorów. Z powodzeniem można przy nich spędzić kilka-kilkanaście nadprogramowych godzin. Niestety, osobom, które grały w poprzednie części Yakuzy na każdym kroku będzie towarzyszyć uczucie deja vu – nie zobaczą praktycznie nic ponad to, co już znają.
Poza beztroską zabawą możemy też wykonać zadania poboczne. Jest ich mnóstwo, niestety większość sprowadza się do powrotu na zwiedzone już obszary celem wybicia kolejnej setki zombiaków czy oswobodzenia zajętej przez truposzy miejscówki. Zdarzają się też oryginalne zadania jak kręcenie filmu czy szukanie legendarnego kanału, ale są w mniejszości. Biorąc pod uwagę fakt, że trup podczas kampanii ściele się absurdalnie gęsto, czujemy przesyt i niespecjalnie mamy ochotę na takie powtórki, zwłaszcza dla słabych nagród. Miłośnicy wbijania calaków bez bólu zgubią tu jednak kolejnych kilkadziesiąt godzin. Da się także ulepszać broń i pancerze z użyciem złomu znalezionego przy pokonanych zombiakach, odpicować naszą tymczasową metę dzięki czemu zyskamy dostęp do lepszego sprzętu, a nawet postrzelać do zombiaków wraz z... poderwaną i ubraną przez nas hostessą, Pod względem objętości i oferowanych możliwości spędzania czasu gra jest po prostu wielka.
Wzorem trzech poprzednich części tytuł wydano z angielskimi napisami zachowując oryginalny język dialogów. Jest więc głośno i piskliwie, co może się wydawać komiczne, ale bardzo pasuje do gry i podkreśla jej kiczowaty klimat. Zresztą, kwestii mówionych nie ma zbyt wiele – poza filmami przerywnikowymi zamiast lektorów słuchamy burczenia, stukania i sporadycznego pojękiwania towarzyszącego pojawianiu się napisów na ekranie. To również znak rozpoznawczy serii, do którego można przywyknąć, ale trudniej uznać za zaletę. Żywiołowa gestykulacja postaci zestawiona z kompletną ciszą była fajna lata temu, dziś, w dobie nośników zdolnych pomieścić kilkadziesiąt gigabajtów danych, nie jest raczej tym, czego oczekuje się po produkcjach o wysokim budżecie. Mieszane uczucia wywołuje też muzyka – kawałków nie ma zbyt wiele, a niektóre potrafią zirytować.
Stronę techniczną z kolei trudno określić mianem innym niż katastrofa. Zabawa jest poćwiartowana długimi ekranami ładowania w stopniu graniczącym z absurdem nawet mimo obowiązkowej instalacji na dysk. Trwające po kilkanaście sekund loadingi doprowadzają do wściekłości, zwłaszcza, że podczas korzystania z dostępnych w dzielnicy przybytków potrafią wyskoczyć kilka razy pod rząd. Zamiast po zakończeniu masażu rzucić nas od razu na ulicę, gra każe najpierw posłuchać, wróć, przeczytać "do widzenia" wygłaszane przez miłego pana na recepcji, który to musi się najpierw załadować, a po sekundzie zaczyna wczytywać ulicę racząc nas kolejnym blackoutem. Wisienką na torcie są loadingi podczas długich i nieprzewijalnych scenek przerywnikowych, które czasem trzeba obejrzeć po kilka razy z racji przegranej walki z bossem. W dodatku animacja ma brzydką tendencję do szarpania i podczas gorętszych scen liczba klatek animacji spada w jednocyfrowe okolice (tu przodują wstawki ukazujące szkody wyrządzone przez Heat Snipe i pojedynki z bossami). Biorąc pod uwagę, że to tytuł ekskluzywny dla PS3, a grafika z rozmytymi jak pod wodą teksturami praktycznie niczym się nie różni od kilkuletniej Yakuzy 3 – dno i metr mułu.
To gra pod każdym niemal względem uboższa od poprzedniczek, gameplayowo nastawiona wyłącznie na strzelanie do kolejnych chmar zombie i mutantów. Nie byłoby to złe, zwłaszcza, że zieloni krwawią i rozsypują się jak trzeba, ale niewygodne sterowanie odbiera zbyt dużą część płynącej z zabawy przyjemności. To co zostało dodatkowo uszczuplają ciągłe loadingi i słaby system rozwoju postaci. Na tym tle bardzo pozytywnie wybijają się wszystkie sandboxowe rozpraszacze, ale raz że nie każdego musi interesować łowienie rybek w grze o masakrowaniu zombie, dwa, że większość atrakcji to powtórka z poprzednich części. Jeżeli nie jesteś bezkrytycznie zakochany w serii, tudzież nie wiedziesz żywotu zombiefila – raczej sobie odpuść, wiele nie stracisz.