Chociaż premiera Vity miała miejsce niemal rok temu, nie doczekała się jeszcze ona tytułu, dla którego gracze przypuściliby szturm do sklepów po konsolkę. Nawet przenośne odsłony Uncharted, Resistance i Assassin's Creed nie przekonały swoich fanów do PSV. Sony wystarało się jednak o jeszcze jedną wielką markę, którą ma zamiar porwać grające masy. Niestety marne są na to szanse, bo Call of Duty: Black Ops Declassified jest esencją tego, co w serii najgorsze.
Declassified to Call of Duty odarte do cna z widowiskowości. Tymczasem to takie sceny jak wybuch bomby atomowej w Modern Warfare, atak na rezydencję Castro w Black Ops czy zawalenie się Wieży Eiffela w Modern Warfare 3 są najbardziej rozpoznawalnymi elementami serii. Podporządkowanie rozgrywki hollywoodzkiemu efekciarstwu wymusiło pełną liniowość akcji, ale w zamian dostawaliśmy produkcje, które nie miały sobie równych w zapewnianiu mocnych, intensywnych wrażeń. Ze względu na brak czasu lub pieniędzy (a najpewniej jednego i drugiego) przenośny Black Ops pozbawiony został takich zapierających dech w piersi momentów. Co więc zostało? Żenująco krótka kampania nawet jak na standardy CoD, wąskie korytarze, niewidzialne ściany wytyczające jedyną słuszną drogę i ciasne pomieszczenie pełne nierozgarniętych wrogów.
Produkt CoDopodobny
Pomimo tych ograniczeń Nihilistic przynajmniej momentami udało się sprawić wrażenie, że gramy w prawdziwe Call of Duty. Przede wszystkim nasza postać porusza się ze znajomą szybkością i precyzją, czego zasługą są przede wszystkim dwa analogi Vity. Co prawda domyślne ustawienie czułości jest mocno przesadzone, ale chwila spędzona w ustawieniach sprawi, że z wypracowaną latami łatwością zaczniemy szarpać jednego headshota za drugim. Jak łatwo się domyślić przycisk L pozwala na mierzenie z użyciem systemów celowniczych, a R odpowiada za strzał. Kiedy podchodzimy do drzwi blokujących nam drogę możemy je sforsować przy użyciu C4, by następnie wpaść do pomieszczenia i zwolnionym tempie wyeliminować zaskoczonych przeciwników.
Nie zabrakło też szybkich ataków wręcz wykonywanych tu poprzez dotknięcie ekranu. Podobnie rzuca się granatem - tapnięcie na jego ikonkę ciska go w kierunku wskazanym przez celownik, można też precyzyjnie wybrać miejsce lądowania wybierając je palcem. Nie lubię rozwiązań, które wymagają ode mnie oderwania kciuków od analogów, bo szczególnie w strzelankach kończy się to fatalnie, ale że PSV nie może pochwalić się przyciskami L2/R2 ani L3/R3, jest to rozsądny kompromis. Nie licząc więc tej drobnej niedogodności można uznać, że na podstawowym poziomie rozgrywki mamy do czynienia ze znośną kopią fenomenu, który zapoczątkowało Infinity Ward. I to właściwie wszystko, co w miarę dobrego powiedzieć można o Black Ops Declassified, bo dalej będzie już tylko gorzej.
Kampania pilnie poszukiwania
Fabuły Call of Duty nigdy nie należały do tych wysokich lotów (patrzę na ciebie, Modern Warfare 2), ale są wystarczająco przekonujące, żeby uzasadnić skakanie z jednego punktu zapalnego świata do drugiego i wykonywanie nawet najbardziej karkołomnych misji. W Declassified czeka nas podobna karuzela lokacji. Rzuceni zostaniemy między innymi do Wietnamu, Zachodniego Berlina i Nikaragui, ale próżno szukać tu jakichkolwiek powiązań pomiędzy kolejnymi zadaniami. Produkcja Nihilistic w teorii ma wypełnić lukę pomiędzy wydarzeniami znanymi z obydwu części Black Ops, ale zawodzi na całej linii. Pozbawione sensu kilkunastosekundowe migawki uzupełnione komentarzem Hudsona rzucającym bez ładu i składu nazwiskami i datami - oto całe wprowadzenie jakiego możecie oczekiwać przed każdym z 10 etapów.
Jeżeli tak jak ja z niedowierzaniem podchodziliście do informacji, że kampanię Black Ops Declassified można ukończyć w 40 minut, to nadszedł wreszcie czas, żeby przyjąć ten fakt do wiadomości. Ba,okazuje się nawet, że przy odrobinie wprawy i pomijając wprowadzenia wyrobimy się w pół godziny. Żeby jednak utrudnić nam zadanie (czytaj: sztucznie wydłużyć czas gry) twórcy popełnili najcięższe grzechy. Pierwszym jest całkowite zrezygnowanie zapisu postępów w trakcie misji, co z kolei oznacza, że śmierć zawsze kończy się nieodwołalnym restart misji. A zginąć wcale nie jest trudno, bo każda mapa po prostu roi się od przeciwników. Dość powiedzieć, że w czasie operacji Kontrola lotów, którą ukończyłem w 1:37 (!) miałem na koncie ponad 30 zabitych. Drugi to niespotykane zdolności naszych wrogów, którzy widzą nas przez ściany, przez co element zaskoczenia jest zawsze po ich stronie. Jakby dla wyrównania szans są oni jednak na tyle tępi, że notorycznie rzucają sobie pod nogi granaty i z uporem maniaka chowają się po niewłaściwej stronie osłony.
Taka sytuacja oznacza, że zwycięstwo szczególnie na wyższych poziomach trudności okupione jest zszarganymi nerwami i dosadnymi komentarzami kierowanymi pod adresem twórców i ich rodzin. Jako, że misję zaliczyć należy przy jednym podejściu od początku do końca, nie pozostaje nic innego jak ostrożne posuwanie się naprzód i wypatrywanie adwersarzy. Jako, że wiedzą oni cały czas gdzie jesteśmy każde wychylenie się zza osłony oznacza, że zarobimy w najlepszym wypadku kulkę, w najgorszym całą serię. Przy odrobinie szczęścia przed śmiercią zdążymy jeszcze zauważyć skąd padły strzały i informację tę wykorzystać podczas następnej próby. Granie na pamięć pozostaje jedyną receptą na sukces w Declassified. Rozumiem zamysł twórców - chcieli oni, żeby tak jak Spec Ops z Modern Warfare 2 przechodzić te same misje wielokrotnie aż do momentu, kiedy będzie się je miało opanowane do perfekcji. Tyle, że w produkcji Infinity Ward był to tylko specjalny tryb dla najbardziej zatwardziałych fanów, a nie kampania, przy której dobrze bawić się powinni wszyscy.
Co dalej po 40 minutach grania?
Skoro misje są tak skandalicznie krótkie, a do tego fatalnie skonstruowane, można by się spodziewać, że twórcy wynagrodzą nam to dodatkowymi trybami. I faktycznie, w menu dla samotnego gracza poza kampanią czekają jeszcze Próby czasowe oraz Przeciwnicy. Pierwszy to pięć treningów rozgrywanych na strzelnicy, w których w jak najkrótszym czasie staramy się pokonać wyznaczoną ścieżkę, eliminując przy tym kartonowych wrogów. Podobnie jak w przypadku kampanii samo pokonanie toru nie sprawia większego problemu, ale dokonanie tego w wyznaczonym, mocno wyśrubowanym czasie może wymagać kilku czy kilkunastu prób.
Przeciwnicy to z kolei skopiowana z Modern Warfare 3 wariacja na temat hordy. Reguły są proste - musimy przetrwać jak najdłużej ścierając się z kolejnymi falami przeciwników. Tutaj jednak po raz kolejny okazuje się, jak ubogo prezentuje się Declassified w porównaniu z poprzednikami z konsol stacjonarnych. W przeciwieństwie do trzeciego Modern Warfare'a nie możemy walczyć w duecie z innym graczem. Mapy są też mniejsze i bardzo do siebie podobne. Nawet zrzuty na koniec fali są strasznie ubogie - nie możemy decydować o tym, co chcemy otrzymać, nie możemy dokupować dodatków do broni ani umiejętności specjalnych. Zamiast tego nagrody są losowe, więc ciężko o wypracowanie sobie jakiejkolwiek sensownej strategii.
W sieci jak po grudzie
Nieco lepiej prezentują się tryby sieciowe. Do dyspozycji mamy pięć wariantów rozgrywki dla maksymalnie ośmiu graczy, od klasycznego Deathmatchu przez jego wariant drużynowy i Likwidację potwierdzoną, aż po Strefę zrzutu. Piąta opcja, Drużynowy taktyczny, to kilka następujących po sobie meczy będących mieszanką pozostałych trybów. Do pierwszego przenośnego Call of Duty na PSV przeniesiono też dobrze znane nagrody za serie zabójstw, wyzwania, umiejętności, a także możliwość tworzenia własnej klasy i dzielenia się nią z innymi przez Near. Ostatniej funkcji nie miałem okazji przetestować, ponieważ nikt moim pobliżu nie dysponował egzemplarzem gry. Na szczęście.
Same tryby to jednak nie wszystko, żeby się nimi cieszyć trzeba najpierw dołączyć do meczu, a to nie jest takie proste. O ile o znalezienie chętnych do pojedynku w sieci nie sprawia najmniejszych problemów, to już połączenie się z nimi stanowczo zbyt często kończy się wyrzuceniem do lobby. Dwa razy zdarzyło mi się też zupełne zawieszenie konsoli i w konsekwencji restart. Kiedy jednak w końcu udało mi się wejść do gry, od razu poczułem się jak w domu czy raczej w pierwszym Call of Duty: Black Ops. Rozgrywka jest szybka, trup ściele się gęsto a killstreaki rosną w błyskawicznym tempie. Niestety mapy są za małe nawet dla ośmiu graczy, przez co przygotować się trzeba na dość powszechne respawny pod lufą rywala i ogólną ciasnotę.
Sąd polowy
Niełatwo przychodzi mi ocenić Call of Duty Black Ops: Declassified. Z jednej strony cieszę się, że CoD pojawił się na Vicie, bo może on przyciągnąć do ledwo zipiącego handhelda inne znane marki. Z drugiej strony jestem zażenowany poziomem jego wykonania. Chodzą słuchy, że Nihilistic miało zaledwie pół roku na prace nad tym tytułem. Być może, tylko co mnie to obchodzi, skoro wydawca żąda za niego ceny pełnoprawnej produkcji, którą z pewnością nie jest? Acitivision bojąc się ocen serwisów branżowych nie udostępniło jej wersji recenzenckiej, na grę wyłożyłem więc pieniądze z własnej kieszeni i teraz czuję się oszukany, bo większość gier na PSN może się pochwalić obszerniejszą zawartością i o niebo lepszym wykonaniem. Declassified mogę polecić wyłącznie najzagorzalszym CoD-owym maniakom.