Dopiero teraz, całkiem niedawno, wydano To the Moon w Polsce i po polsku. Chciałoby się rzec, że to karygodne zaniedbanie, że tak późno, ale z drugiej strony wypada się cieszyć, że mimo wszystko jednak się udało. Byłaby wielka szkoda, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, bo bardzo wiele osób by w To The Moon nie zagrało - to nadal jest relatywnie nieznana produkcja, która popularnością ustępuje bardzo, bardzo wielu głośniejszym tytułom. Oczywiście, całkiem niesłusznie, bo jest od nich lepsza. Od nich wszystkich w zasadzie - trudno by mi było wskazać w tym momencie grę, od której To the Moon jest gorsze... pomijając fakt, że tak naprawdę nie jest to w ogóle gra.
Z technicznego punktu widzenia mamy tu bowiem do czynienia raczej z interaktywną opowieścią, czymś w rodzaju filmu z pikseli, w którego oglądanie trzeba włożyć nieco więcej wysiłku niż zwykłe siedzenie na kanapie i kierowanie oczu w kierunku ekranu - musimy jeszcze niemrawo poruszać palcami na myszce i ze trzy razy pogłówkować. To trochę mało interakcji by nazwać To the Moon grą, taką prawdziwą grą, jak inne, w których klikanie jest celem, a nie środkiem, jak tutaj. Co nie znaczy, że nie spełnia takiego samego zadania jak inne gry, bo owszem, zapewnia rozrywkę i pozwala na chwilę uciec od rzeczywistości. I na dodatek serwuje potężną dawkę emocji, tak silną i skondensowaną, że chciałbym zobaczyć twardziela, który w finale To the Moon nie będzie ukradkiem ocierał łez z oczu... choć, po zastanowieniu to nie, nie chciałbym zobaczyć takiej osoby. Mniejsza z tym zresztą. I do rzeczy.
Jeśli chodzi o mechanikę rozgrywki, To the Moon jest prostackie. Nie proste, ale prostackie właśnie. Gra polega na przemieszczaniu bohaterów z miejsca na miejsce oraz klikaniu w różne przedmioty w maleńkich lokacjach. By przejść się z lokacji do lokacji trzeba odnaleźć pięć elementów, a potem rozwiązać banalną łamigłówkę - najprostsze przygodówki mają bardziej złożone wyzwania. Można by więc z nudów puszczać bańki nosem, gdyby to było wszystko, co oferuje To the Moon. Ale tutaj jest jeszcze fabuła, mnóstwo fabuły nawet, jeśli mówimy o proporcjach narracji i rozgrywki. I ta druga pełni rolę wybitnie służebną, podrzędną, jest po to, by czymś nas zająć między dialogami i scenami. Czymś mało absorbującym, bo skupiać się mamy na opowieści. Na znakomitej, chwytającej za serce historii, na dodatek całkiem niegłupiej i ocierającej się nawet o fantastykę naukową.
Nasi bohaterowie, Eva i Neil, to technicy-mnemonicy, specjaliści od alteracji autoretrospekcji... czyli mówiąc po ludzku, od zmieniania wspomnień. Pracują w firmie, która realizuje ostatnie życzenia umierających, głównie osób starszych lub chorych. Jeśli taka osoba ma jakieś marzenie, którego nigdy nie spełniła, to wynajmuje tę firmę. Jej technicy za pomocą specjalnej aparatury "hakują" pamięć pacjenta - najpierw stopniowo dogrzebują się najstarszych, najgłębszych wspomnień, a potem zaszczepiają tam przemożną chęć realizacji życzenia i... mózg klienta wykonuje resztę pracy, wyobrażając sobie alternatywny bieg wydarzeń aż do pożądanego szczęśliwego zakończenia i traktując te nowe, sfabrykowane wspomnienia jako prawdziwe. I staruszek umiera z uśmiechem na ustach, bo jego marzenia się spełniły. Pomysł bardzo fajny i na świeżo podany, bo choć w kinie i literaturze koncepcja zmieniania wspomnień była wałkowana mnóstwo razy, to nie przypominam sobie takiego jej ujęcia - najbliżej chyba jest Nolanowska Incepcja.
Zlecenie Evy i Neila jest proste - umierający John Wyles chciałby... polecieć na księżyc. Dlaczego? Nie wiadomo, nie jest już w stanie się komunikować, choć jest świadomy. Została mu najwyżej doba... a właściwie to naszym bohaterom została doba na realizację zlecenia. Najpierw muszą znaleźć jakiś punkt zaczepienia w domu Johna, jakiś przedmiot, który można powiązać z ostatnim ważnym wspomnieniem. Dzięki niemu przeniosą się do tego wspomnienia, a tam mogą poszukać czegoś, co zabierze ich głębiej... i tak dalej, po łańcuchu istotnych rzeczy, dotrą do dzieciństwa, gdzie najlepiej będzie wdrukować pragnienie podróży na księżyc jako samospełniającą się przepowiednię. Proste? Technicznie rzecz biorąc, tak. Praktycznie już nie do końca, bo... bo historia, którą opowiada To the Moon nie jest wcale taka łatwa. Wręcz przeciwnie nawet, to dramat, tragedia ludzkich uczuć, z niejednym zaskakującym zwrotem akcji i kilkoma trzęsieniami ziemi na dodatek. No i jest też świetnie opowiedziana, o czym już mówiłem na początku.
To the Moon mistrzowsko kreuje bohaterów, mistrzowsko, bo dwukierunkowo. Evę i Neila rozwija nam przed oczami w serii przekomarzań oraz komentarzy, stopniowo budując obraz ich charakterów oraz wzajemnych relacji, pełny niedomówień i zagmatwania w tle. Ale mamy tutaj także Johna i River, którzy nie są budowani lecz... rozbierani, w miarę jak poznajemy coraz wcześniejsze wspomnienia. Od początku w zasadzie znamy stan aktualny i powoli zmierzamy do prawdy, do wyjaśnienia, jak do tego wszystkiego doszło. I nie jest to taka zwykła, nudna retrospekcja, oj nie, to niesamowita układanka, w której magicznym sposobem elementy dobrze nam znane lądują w zaskakujących, ale całkowicie logicznych miejscach. I wszystko staje się coraz bardziej przejrzyste, coraz bardziej zrozumiałe i coraz bardziej... smutne. I radosne jednocześnie, bo To the Moon, choć rzewne wielce jest, to często serwuje też uśmiechy oraz popkulturowe nawiązania. I okrasza to wszystko muzyką. Fenomenalną.
Jestem przekonany, że siła przekazu To the Moon byłaby czterokrotnie słabsza, gdyby nie podkreślała jej absolutnie genialnie zsynchronizowana ścieżka muzyczna. Gdyby fabuła była samochodem jadącym na pełnym gazie, to muzyka byłaby silnikiem rakietowym, który się odpala przy 200 kilometrach na godzinę i rozpędza całość do prędkości dźwięku. A potem ten samochód wbija się nam prosto w te ośrodki w mózgu, które odpowiadają za współczucie, wyobraźnię, sympatię, smutek, radość, miłość i takie tam inne mało ważne rzeczy. I eksploduje, jak w amerykańskich filmach. To the Moon jest jak niektóre amerykańskie filmy... no, może nie jak niektóre, ale jak jeden, Zakochany bez pamięci z Jimem Carrey'em. Nie powiem dlaczego, bo sami zrozumiecie, jeśli zagracie. I obejrzycie, jeśli mieliście to nieszczęście jeszcze tego nie widzieć. Obejrzeć musicie. I zagrać też musicie.
To the Moon polecam zdecydowanie każdemu, kto ma komputer, niecałe 20 złotych i coś takiego jak serce. To ostatnie zresztą nie jest wymagane - całkiem prawdopodobne, że po przejściu gry okaże się, że jednak serce zawsze tam było, tylko dopiero teraz zdecydowało się ujawnić. Nie żartuję, każdy powinien się przez To the Moon przeklikać, bez różnicy jak paskudnie zdaje mu się wyglądać na obrazkach. Oddam prawdopodobnie całkiem zdrową nerkę temu, kto będzie potem żałował, że zagrał... oczywiście jego własną, bo przecież co to za problem wyciąć nerkę osobie, która nic nie czuje - moja jest mi potrzebna, jako zapas dla tej drugiej. Ale pewnie nie będzie takich, którzy pożałują. Nie chcę żyć w świecie, w którym będą...
I na koniec tylko jedna przestroga. I jedna rada. Problem z To the Moon jest taki, że po tej grze wszystkie inne nie będą już takie same, tylko gorsze. Zostaliście ostrzeżeni. A rada? Trzymajcie pod ręką chusteczki. Nawet jeśli myślicie, że nie będą potrzebne i nie będziecie ryczeć jak bobry, bo przecież dorosły facet nie rozpłacze się przy jakiejś tam grze. Pewnie macie rację, co ja tam wiem. Ale gdyby nagle zdarzył się atak kataru, tak znienacka i znikąd, albo coś wyskoczyło z klawiatury i wpadło pod powiekę, powodując całkiem naturalny odruch łzawienia i to naraz z obu oczu... to chusteczki będą jak znalazł.
No, to miłej podróży.
>>Kup To the Moon w sklepie gram.pl