Dla większości wolnych kapitanów z Nassau, to miasto było domem. W każdym razie zaś New Providence. Edward Kenway znalazł sobie jednak zaciszne miejsce w innej części Bahamów, na Wielkiej Inagui. Ta wyspa budziła w żeglarzach raczej złe skojarzenia, bo zdradliwe rafy i skały ją otaczające stały się ostatnim portem dla wielu statków. Z drugiej strony to samo sprawiało, że chętnie była wykorzystywana jako kryjówka przez przemytników. Jaskinie łączące wybrzeże z ustronnymi miejscami w głębi wyspy aż się proszą o wykorzystywanie do kontrabandy. Z takimi miejscami jest tak, że gdy zna się potencjalne zagrożenia, łatwo je wykorzystać na swoją korzyść. Żadna flota nie ruszy w pościg na zdradliwe, nieznane wody. Trzeba zaś miesięcy, by się nauczyć, przy których wiatrach którym kursem przechodzi się między którymi skałami.
Wiadomo, że Edward Kenway nie zaczynał tam wszystkiego od zera. Można rzecz, iż przyszedł na gotowe. Przystań nawet całkiem spora, trochę chałup rybaków i myśliwych, no i niewielka posiadłość górująca nad zatoką - wszystko już było na miejscu i miało nawet swojego właściciela. Piratów z Nassau ściągnął tam galeon, ukryty w zatoce. Bardzo go potrzebowali do osadzenia na mieliźnie jako dodatkowego fortu, a takiego monstrum nie podejmowali się zdobyć w otwartej walce (ponoć Charles Vane nawet próbował, ale wiecie jaki z niego szaleniec). No więc przejęli okręt, ale okazało się, że Kenway miał swoje powody, by nie pozostawić przy życiu dotychczasowego właściciela. No, a że właściciel siedział tam prawem kaduka, to nie było komu się przeciwstawić przejęciu Wielkiej Inagui.
Inna sprawa, że wiele dobrego zrobił Kenway dla wyspy i jej mieszkańców. Nie tylko odnowił i rozbudował posiadłość, przez co dał zatrudnienie miejscowym, ale też zadbał o przystań. Wymyślił sobie bowiem, że będzie to idealna, ukryta baza floty działającej na granicy bezprawia. No a w takim razie na miejscu potrzebny była i szkutnia, i tawerna, i zamtuz... Nowi ludzie zaczęli ściągać na wyspę, bo dawało się tam zaokrętować. To, co często jest cenniejsze niż złoto na Bahamach, czyli rozsądne ilości słodkiej wody, na Wielkiej Inagui nie było problemem. Ponoć pierwotna nazwa wyspy wywodzi się od okrzyku hiszpańskiego odkrywcy, który wracając na okręt wołał Heneagua!, czyli "jest tu woda!"... Jako, że Kenway utrzymywał bliskie kontakty z różnymi specyficznymi ludźmi, nie przepadającymi za kontaktami z władzą, chętnie zatrzymywali się oni w zatoce na dłużej. Właściciel nawet wystawił z myślą o nich domek gościnny...
Gdy flota Kenwaya stała sie faktem, bywało, ze w zatoce ledwie wystarczało miejsca na okręty. Zawijały tu po rejsach w odległe strony, wyładowane cennymi towarami z Europy czy Afryki. Kapitanowie Kenwaya mieli jasno powiedziane, by zwozić na Wielką Inaguę dzieła sztuki, jeśli takowe im w czasie rejsu wpadną w oko. Wkrótce posiadłość Kenwaya zapełniła się bogactwem z całego świata. Choć trzeba przyznać, iż ze wszystkich staroci najbardziej cenił on sobie to, co pozostało po ludzie zwanym Majami. Wiele osób wiedziało, jak wielka fortuna zbiera się w tej zatoce, ale trudne podejście, potężne okręty floty Kenwaya, no i wreszcie liczni zbrojni obecni na miejscu (w tym nawykli do dżungli dzicy, z którymi jakimś cudem Kenway się zwąchał) - wszystko to razem zniechęcało potencjalnych uzurpatorów. Bezpiecznie tam było nawet wtedy, gdy dookoła floty polowały na piratów.
Powiadają, że jeśli któraś z koron straciła cenny okręt, albo ubyło jednego z łowców piratów, krypy należało szukać właśnie w zatoce Wielkiej Inagui. Kenway bowiem nieczęsto napadał na zwykłych kupców, jego Kawka polowała przede wszystkim na najgroźniejsze jednostki. No a jego flota wciąż potrzebował coraz to nowszych i coraz to potężniejszych okrętów, gdy interes przemytniczy się rozkręcał. Swoja drogą ciężko to juz było nazywać przemytem, jeśli ochroną owych szlaków zajmowały się liniowce, które niewiele lat wcześniej opuściły doki w Hiszpanii czy Anglii... Podobnie jeśli jakiemuś plantatorowi zuchwale oczyszczono cały magazyn, z dużym prawdopodobieństwem mógłby szukać utraconych dóbr na Wielkiej Inagui. Gdyby o niej wiedział, bo mimo wszystko kryjówka Kenwaya nie była powszechnie znana mieszkańcom Zachodnich Indii. No i gdyby miał odwagę się upomnieć o sprawiedliwość.
Na wyspie było kilka miejsc, w których po wykarczowaniu drzew i zarośli, dałoby się uprawiać trzcinę cukrową. W sumie to dochodowa sprawa, lecz... Kenway może i miał smykałkę do interesów, ale nie miał serca do rzeczy tak nudnych jak kierowanie plantacją. Wolał brać gotowy towar i sprzedawać go w dalekie strony. Zresztą, Wielka Inagua straciłaby by wiele ze swej duszy, gdyby z gniazda piratów zmieniła się w normalną kolonialną osadę. Za rzecz zabawną trzeba uznać, że w centrum osady znajdował się sklep swoją ofertą nie ustępujący najlepszym emporiom w Kingston czy Hawanie. Ba! jeśli idzie o najcenniejsze futra dzikich zwierząt, to nie było chyba drugiego takiego miejsca w Zachodnich Indiach. Po części za sprawą niepohamowanej miłości Kenwaya do polowań na groźnego zwierza. Wspaniałych skór miał już dość, więc trofea sprzedawał w osadzie. Ciekawe w jak wielu salonach, w których przeklinano tego pirata, leżały potem futra upolowane przez niego, a za które zapłacono kupcom z nim związanym interesami...
Jak już zostało wspomniane, Edward Kenway nie cierpiał nudnych aspektów życia. Polował więc nie tylko na lądzie, ale i na morzu - był zapalonym harpunnikiem. Jeśli mógł stanąć przeciwko białemu żarłaczowi, bezlitosnemu ludojadowi, był w swym żywiole. Czasem paradował w naszyjniku z rekinich kłów, tak samo zresztą jak w stroju z futra białego jaguara, legendarnego drapieżnego kota, którego mało kto widział, a co dopiero mówić o upolowaniu... Harpunnicza pasja Kenwaya miała też zbawienny wpływ na jakość życia w osadzie. Na Wielkiej Inagui nie brakowało nigdy tranu, a przecież wiadomo, jak bezcenny jest on dla ludzkiego zdrowia. Że już nie wspomnę, iż również z oświetleniem domów przez to było tam znacznie lepiej, niż gdziekolwiek w okolicy...
Niezależnie od zamiłowania do ryzyka, był też Edward Kenway sybarytą i człowiekiem zaskakującej kultury jak na swoją proweniencję. W jego posiadłości na Wielkiej Inagui można było znaleźć rzeczy naprawdę zaskakujące. O dziełach sztuki, zarówno europejskich - jak choćby wspaniałe obrazy, przede wszystkim o tematyce morskiej - czy też dziwniejszych, wykonanych przez Indian, już zostało nieco powiedziane. Stały tam też meble, jakich nie powstydziłby się gubernator. Biblioteka zaś pełna była ksiąg i unikatowych manuskryptów. Tematyka owych dzieł była w większości związana z Nowym Światem. Jednym zaś z najbardziej zaskakujących elementów wystroju zawsze pozostawała kolekcja pieczołowicie wykonanych modeli sławnych okrętów. Chyba musiał mieć na swych usługach dedykowanego temu zajęciu artystę, bo była tam też kawka, wykonana dokładnie w tym samym stylu.
Cennych rzeczy szukał Kenway wszędzie. Kolekcjonował mapy skarbów, poukrywanych gdzieś przez nieżyjących już piratów. Regularnie wyruszał na misje poszukiwawcze, by odkopywać owe zapomniane skrzynie i szukać w nich czegoś, co zrobiłoby na nim wrażenie. Zdecydowanie nie chodziło w tym po prostu o złoto, bo nie ustawał w poszukiwaniach nawet wtedy, gdy miał już go tyle, że dałoby się za to prowadzić królewskie życie. Może nawet nie jedno. Wyruszał też Kawką, gdy tylko usłyszał o tym, że ktoś wypatrzył przy dobrej pogodzie szczątki wraku, spoczywające gdzieś na dnie morskim. Miał w tym celu wyfasowany specjalny dzwon do nurkowania. Nie przerażało go pływanie w wodach pełnych rekinów, nie bał się wpływać we wraki, w szczeliny skalne, w jaskinie w których mogło zabraknąć mu powietrza. Wszystko, co mogło wzbogacić jego kolekcję, trzymaną na Wielkiej Inagui, uznawał za warte ryzyka.
Przez kolejne lata dobra wszelakie płynęły na Wielka Inaguę wartkim strumieniem. Osada kwitła, w tawernie przy przystani śpiewano w wielu językach. Nic co dobre nie może jednak trwać wiecznie. Nikt nie wie na pewno, co się wydarzyło, ale Edward Kenway pewnego dnia po prostu zapakował swój bezcenny dobytek na okręty, stanął za Sterami kawki i odpłynął, by nigdy więcej nie wrócić. Czy dowiedział się, ze dwie korony wreszcie namierzyły jego spokojną zatokę? Czy po prostu znudził się? Nikt nie wie. Faktem jest, że nie został pojmany, bo o tym byłoby głośno w całych Zachodnich Indiach. Na miejscu pozostali jego dziwni znajomi, typ ludzi, z którymi nie chcesz mięć wiele wspólnego, oni zresztą z tobą też nie. Kilka złotych lat szalejącej prosperity to pewnie i tak więcej, niż na to mogła liczyć mała osada na Wielkiej Inagui...
Tydzień z grą Assassin's Creed IV: Black Flag jest wspólną akcją promocyjną firm UbiSoft Polska i gram.pl.