Crytek gwarantuje wizualne fajerwerki, więc jest idealnym studiem do przygotowania gry pokazującej moc konsoli. Wysmażony przez nich Ryse: Son of Rome zdecydowanie staje na wysokości zadania pod względem oprawy, ale czy broni się czymś jeszcze?
Crytek gwarantuje wizualne fajerwerki, więc jest idealnym studiem do przygotowania gry pokazującej moc konsoli. Wysmażony przez nich Ryse: Son of Rome zdecydowanie staje na wysokości zadania pod względem oprawy, ale czy broni się czymś jeszcze?
Rzym jest wielki, ale Rzym jest też zepsuty. Marius Titus, główny bohater gry, przekonuje się o tym w dość brutalny sposób, co pcha go na ścieżkę zemsty. Fabuła gry to historia życia żołnierza - od jego powrotu z akademii, przez służbę pchającą go nawet poza granice cesarstwa, po finał prywatnej wendetty. Opowieść nie jest specjalnie ambitna, ale scenariusz rozwija się w szybkim tempie i z zainteresowaniem obserwuje się rozwój wydarzeń - to ta sama kategoria co historie znane z hollywoodzkich filmów akcji.
Pozwólcie mi wyrzucić jedną rzecz z siebie na samym początku - Ryse to najładniejsza gra w jaką grałem. Może Crysis 3, Battlefield 4 albo nowe Metro robią lepsze wrażenie w 4k na PC, może jakaś inna gra z modami wygląda lepiej, ale ja nie widziałem niczego ładniejszego niż Son of Rome, szczególnie na konsolach.
Twarze, i to wszystkich postaci, wyglądają fenomenalnie - tyczy się to również animacji, zarówno podczas scenek, jak i walki. Nie ma w nich żadnej sztuczności jak w L.A. Noire, to nie są maski doklejone do kukieł, tylko wirtualni aktorzy pierwszej próby. Oko cieszą świetne płomienie, powiewające na wietrze tkaniny i zalew innych szczegółów. Poziom dopieszczenia pod względem wizualnym bije na głowę nawet Rockstara - postacie poboczne wyglądają lepiej, niż niektórzy główni bohaterowie najnowszych gier. W kilku słowach - prawdziwa uczta dla oczu, CryEngine nie napędzał jeszcze niczego ładniejszego.
Czy to już fotorealizm? Jeszcze nie, nadal widać, że Ryse to gra, ale w niektórych ujęciach naprawdę niewiele brakuje, a Crytek nie wstydzi się chwalić swoją robotą. Szczególnie, nomen omen, ciepło wspominam walkę w ciemnym i mrocznym lesie na tle ogromnego ogniska, ale momentów "wow" jest znacznie więcej - momentami aż żal, że starczająca na sześć godzin kampania jest liniowa i nie da się swobodnie pobiegać po miejscach, które zwiedzamy.
Częścią ten wizualnej biesiady są starcia. Zręczny zabijaka wyczynia na polu walki cuda, ale systemu walki nie trzeba się uczyć godzinami, bo jest płytki jak kałuża - żeby wymiatać gracz musi po prostu wpaść w dobry rytm atakowania i odbijania ciosów. X odpowiada za cięcia gladiusem (mieczem), po naciśnięciu Y główny bohater atakuje tarczą, A odbijamy ataki, natomiast B to unik. Poza tym można jeszcze rzucać pilumami naciskając najpierw lewy (żeby wycelować), a potem prawy spust. Po zmiękczeniu przeciwnika kilkoma ciosami można wykonać na nim efektownego finishera.
Wykańczanie przeciwników jest o tyle banalne, że... nie da się tu nic zepsuć. Przeciwnik kilka razy podświetla się na żółto albo niebiesko co jest impulsem do wciśnięcia żółtego albo niebieskiego przycisku na padzie, ale nawet źle wprowadzona kombinacja nie psuje ani nie zmienia w żaden sposób sceny dobijania. To źle, bo sprawia, że Ryse jest jeszcze bardziej do oglądania, niż do grania.
To już wszystko? Nie, są jeszcze cztery perki, które można zmieniać w locie, niestety prócz jednego mają marginalne znaczenie. Po wybraniu któregoś kierunku na krzyżaku Marius zadaje nieco większe obrażenia, szybciej wpada w szał (można wtedy bezkarnie chlastać ogłuszonych przeciwników), w lepszym tempie zdobywa punkty doświadczenia albo regeneruje punkty zdrowia - tak naprawdę tylko ten ostatni się przydaje.
Zaraz, zaraz - punkty doświadczenia? Pod starcia podpięty jest bardzo prosty system rozwoju postaci, który jednak ma bardzo znikomy wpływ na rozgrywkę. Wszystkie umiejętności są pasywne i najbardziej widoczną jest wydłużający się pasek życia - nie ma niczego rozszerzającego możliwości postaci w rozgrywce.
Co prawda z czasem pojawiają się nowe rodzaje wrogów, którzy wymagają konkretnego podejścia - na przykład uprzedniego ogłuszenia solidnym strzałem w pysk tarczą, żeby przestali blokować ataki mieczem - ale to absolutne minimum, bez którego rozgrywka nie ewoluowałaby przez całą grę ani trochę. Skoro już o wrogach mowa - przy tej całym wizualnym wypasie mocno rzuca się w oczy dość małe zróżnicowanie przeciwników, szczególnie widoczne w przypadku wojowników z tarczami, którzy w lwiej części przypadków są brodatymi i długowłosymi grubasami biegającymi z odsłoniętą klatką piersiową.
I to w zasadzie kompletny opis zasad starć - nie ma kombosów, nie ma innych zestawów broni, po godzinie zabawy gracz wie o systemie walki wszystko. Bardzo cieszy mnie za to brak przesady w Ryse. Grze nie brakuje rozmachu, starcia są krwawe i brutalne, ale nie ma się tu wrażenia, że obcuje się z fantastyką. Ciosy są wiarygodne i naturalne, bez salt i zbędnego popisywania się - Marius to czysta reprezentacja brutalnej siły.
Rdzeniem rozgrywki jest system walki - tak po prawdzie praktycznie niczego innego się w niej nie robi. Co prawda od czasu do czasu trafi się jakiś przerywnik, w którym obsadzamy strzelające nienaturalnie szybko Scorpio (prekursora balisty), dowodzimy małym oddziałem zlecając formacji osłanianie się tarczami albo organizujemy obronę jakiegoś punktu rozstawiając w okolicy sojusznicze wojska, ale solą gry jest bardzo prosta walka twarzą w twarz z przeważającymi siłami wroga. Brzmi nudno?
Problem tylko w tym, że ja w trybie dla jednego gracza nie nudziłem się ani razu. Nie nudziłem się, bo wartko gnająca do przodu fabuła, niezły klimat i diametralnie różniące się od siebie etapy pod względem wizualnym trzymały mnie przy telewizorze - multiplayer niestety dobitnie ujawnił monotonię rozgrywki.
Starcia sieciowe to walki gladiatorów w legendarnym Koloseum. W jednej rozgrywce może maksymalnie uczestniczyć dwóch graczy, którzy jako duet odpierają kolejne fale przeciwników w różnych scenariuszach. Czasem trzeba ubić szybko biegającego po mapie kuriera i unikać jego obstawy; czasem gasić pożary i blokować wrogom z pochodniami dostęp do bronionego punktu, czasem eliminować generałów - scenariuszy nie brakuje, ale wszystkie tak naprawdę sprowadzają się do wybicia wybiegającej na arenę zwierzyny. Wbrew pozorom sceneria zmienia się dość często, bo co kilka rund teren gry jest kompletnie przebudowywany - w świecie Ryse Koloseum to jakaś szalenie skomplikowana maszyna, która składa pola bitew z wielkich kwadratowych pól, a w razie potrzeby zmienia ich układ w locie, nawet podczas walk. Mapa zmienia się w trakcie starcia, ale tylko między rundami, więc z jednej strony nie ma szoku, że nagle za plecami wyrasta nam wieża obsadzona łucznikami (co swoją drogą nie byłoby wcale takie złe), ale z drugiej i tak trzeba patrzeć pod nogi, bo pułapki mogą się pojawić we wcześniej dostępnych miejscach.
Przed rozpoczęciem zabawy gracz wybiera w imieniu którego boga chce walczyć, co definiuje jaki perk (szybciej zdobywane doświadczenie i reszta znana z trybu dla jednego gracza) posiądziemy i jakiej specjalnej umiejętności będziemy używać - ta może zastąpić znany z podstawowej kampanii szał na przykład ognistą falą uderzeniową. Przyjemnym elementem jest fakt, że gracze stojący blisko siebie współdzielą efekty działania perków, więc faktycznie nie warto się rozdzielać. Poza tym gracze mogą się wzajemnie leczyć, a raczej stawiać na nogi po pokonaniu przez przeciwników - to klasyczne poklepanie po ramieniu znane z praktycznie wszystkich nowych gier z trybem kooperacji.
Jeszcze jedną nowością jest mechanizm zadowalania tłumu - im bardziej agresywnie gramy, tym gawiedź szczęśliwsza co ma odzwierciedlenie w wyższej wypłacie na koniec starcia. Żeby zarabiać więcej trzeba nieprzerwanie rzucać się na wrogów, stosować możliwie najwięcej finisherów, a w chwilach oddechu drwić z przeciwników i wychwalać bóstwo, w imieniu którego walczymy, co polega na wciśnięciu bumpera i wysłuchaniu trwającej kilkanaście sekund przemowy.
Rozrywki sieciowe dostępne są w trzech wariantach - gdzie to gra losowo dobiera kolejne rundy; gdzie wybór oddany jest w ręce graczy albo gdzie na arenę wychodzi tylko jeden zawodnik, a nie dwóch, taka zabawa jest jednak jeszcze bardziej nudna i dużo trudniejsza. Brakuje starć między gladiatorami (to w końcu Koloseum, PvP powinno być podstawą!), ale jeśli ktoś się wkręci, to twórcy już teraz zapowiedzieli, że pracują nad czterema pakietami DLC wzbogacającymi grę w sumie o 12 nowych map i jeden tryb rozgrywki.
Skoro już o płaceniu mowa - uzbrojenie swojego gladiatora można modyfikować, co umożliwiło twórcom wprowadzenie do Ryse mikrotransakcji. Tarcze, miecze i różne elementy pancerza kupuje się w pakietach zawierających losową zawartość, więc nie da się chomikować waluty na najlepszy sprzęt, trzeba kupować paczki w ciemno i liczyć, że trafi się coś fajnego. Twórcy nie zmuszają jednak nikogo do niczego - w grze obowiązuje jedna waluta, nie ma specjalnych "diamentów" wymienialnych na najlepsze przedmioty. Poza tym nie da się wszystkiego kupić z miejsca, bo nawet wypchane pieniędzmi kieszenie nie uchronią przed potrzebą zdobywania kolejnych poziomów rozwoju postaci, żeby móc w ogóle nabyć sprzęt wyższej klasy.
Ryse: Son of Rome to podręcznikowy przykład tytułu startowego na nową generację konsol - produkcja zdecydowanie pokazuje moc sprzętu, ale brakuje jej ambicji. Gra zdecydowanie potrafi zrobić wrażenie, ale brakuje jej głębi, która uczyniłaby ją grywalną na dłuższą metę. Wszystko jednak można naprawić w sequelu, a ptaszki ćwierkają, że Crytek już pracuje nad Ryse: Knights of England i wiecie co? Bardzo czekam na tą grę. Europejskiego slashera ze świecą szukać, a Ryse ma ogromny potencjał - szkoda tylko, że w pierwszej części nie udało się go pokazać.