Gdyby Need for Speed był filmem niemym, mielibyśmy do czynienia ze świetnym filmem o ulicznych wyścigach.
Gdyby Need for Speed był filmem niemym, mielibyśmy do czynienia ze świetnym filmem o ulicznych wyścigach.
Mogę sobie wyobrazić burzę mózgów, która dała początek filmowemu Need for Speed. W jednym ze szklanych wieżowców w Los Angeles zebrała się grupa hollywódzkich producentów. Dumali, dumali, aż w końcu jeden z nich wykrzyknął: Już wiem, zrobimy coś jak Szybcy i wściekli. Damy tytuł gry wyścigowej, wrzucimy do niego kilku młodych, ale niezbyt drogich aktorów i garść najszybszych aut świata. Wszystko oparte na sztampowych wątkach - przyjaźń, zemsta i tak dalej, bo wiadomo, że ludzie najbardziej lubią to, co już widzieli. W ten sposób kupimy graczy i fanów samochodów, ale przydałoby jeszcze jednej magnes na niezdecydowanych. Na to odzywa się ktoś z drugiego końca zadymionego pokoju: A może ten młody z Breaking Bad?
Aaron Paul (serialowy Jesse "Science Bi*ch" Pinkman) gra tutaj Toby'ego Marshalla, utalentowanego kierowcę i właściciela warsztatu samochodowego biorącego udział w nielegalnych nocnych wyścigach. Jego rywalem na torze i w życiu prywatnym jest Dino Brewster (Dominic Forda Mustanga, nad którym przed śmiercią pracował projektant Carroll Shelby. Właściciel auta nie zamierza jednak pozostawić go na łasce byłego Cooper), zamożny bufonowaty rajdowiec znany z tego, że do kolejnych zwycięstw idzie po trupach. Dosłownie. Dino wrabia więc Toby'ego w spowodowanie śmierci przyjaciela i w ten sposób usuwa go ze swojej drogi. Kiedy Marshall wraca po odsiadce z miejsca postanawia zmierzyć się z Brewsterem w wyścigu ulicznym De Leon organizowanym przez ekscentrycznego multimilionera Monarcha (Michael Keaton), w którym stawką są samochody kierowców.Tobey ma 45 godzin na to, żeby dotrzeć z Nowego Jorku do Kalifornii i zwyciężyć w zawodach. Będzie miał okazję dokonać tego za kółkiem mitycznej fury - skazańca. Do opieki nad swoim skarbem deleguje więc Julię Maddon graną przez Imogen Poots, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest nie tylko blond pięknością z brytyjskim akcentem, ale i prawdziwym samochodowym nerdem. Taka oto kiepsko dobrana para rusza w drogę, w trakcie której śmigają przez centra amerykańskich metropolii, tankują przy prędkości 200 km na godzinę, jeżdżą pod prąd na autostradach i łamią chyba wszystkie przepisy ruchu drogowego. Większość po 10 razy.
Kinowy Need for Speed ma kilka dobrych scen, przede wszystkim te, w których pokazane są wyścigi. Przy odrobinie wyobraźni można tu nawet dopatrzeć się nawiązań do oryginału. Mamy mnóstwo odpicowanych bryk, nad trasami krążą samoloty i śmigłowce, które informują kierowców o natężeniu ruchu i patrolach policyjnych, a komputery pokładowe samochodów wytyczają trasy oraz wyświetlają pozycje rywali. Nie brakuje też ujęć charakterystycznych do gier wideo - rywalizację oglądamy między innymi zza kierownicy, spod zderzaka czy znad błotnika. Z drugiej jednak strony fani Need for Speed: Rivals na próżno będą wypatrywać tu broni w postaci impulsów EMP i wszelkiego rodzaju futurystycznych gadżetów. Policja, która pojawia się finałowych scenach też stosuje raczej tradycyjne metody takie jak barykady czy spychanie z trasy. Co swoją drogą wygląda nie mniej efektownie niż w grze.
Względny autentyzm wychodzi filmowi zdecydowanie na dobre. Reżyser Scott Waugh, do niedawna ceniony kaskader, bardzo przyłożył się do scen, w których pierwsze skrzypce grają Bugatti, Koenigseggi czy Lombarghini. Gołym okiem widać, że powodujące opad szczęki pościgi w gęstym ruchu ulicznym to dzieło kaskaderów, a nie specjalistów modelowania komputerowego. To samo można powiedzieć o fenomenalnym dźwięku. Silniki cudownie ryczą, opony efektownie piszczą, kiedy kierowcy driftują na zakrętach, a dźwięk wyginanych blach i eksplozji wbija w fotel. Krótko mówiąc, jeśli widzimy i słyszymy gnący się metal to dlatego, że gnie się on w rzeczywistości i to bodaj największy atut tego filmu.
Bywają filmy, które pomimo niedociągnięć ratowane są przez porywające kreacje aktorskie. Jednak Need for Speed również na tym polu zawodzi. I nie chodzi o to, że Aaron Paul jest złym aktorem, bo fenomenalnie zagrał w wymagającą rolę Jesse'55 w Breaking Bad. Problem w tym, że brakuje mu charyzmy do tego, żeby być pierwszoplanową postacią w filmie akcji. Nie przypomina zdeterminowanego byłego więźnia żądnego zemsty za wszelką cenę, nie wierzymy ani jemu, ani w historię, którą chce nam opowiedzieć. Dla porównania w podobnej roli w Death Race obsadzono Jasona Stathama, a w Szybkich i wściekłych Vina Diesla. To zupełnie inna aktorska liga.
A może przymknąć oko na te wszystkie wpadki? W końcu filmy akcji mają prawo być naciągane? Racja i Need for Speed ma zadatki na taką głupkowatą, ale jednak zdatną do oglądania produkcję. Rzecz w tym, że istnieje wyraźna granica między tym co w zamierzeniu głupie, a tym co zostało zrealizowane niekompetentnie. Spójrzmy na Szybkich i wściekłych - tutaj nikt nie stara się opowiedzieć głębokiej historii, ani pokazać realistycznych scen pościgów. Twórcy tej serii mają dystans do swojej pracy i dlatego łatwo kupić tę komiksową konwencję. Need for Speed z kolei zachwyca rewelacyjnymi ujęć wyścigów, ale jednocześnie stara się być poważny tak bardzo, że staje się wręcz śmieszny. Dlatego też trudno go polecić komuś innemu niż tylko oddanym sympatykom serii od Electronic Arts albo fanom pięknych samochodów na dużym ekranie.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!