Czy "syndrom drugiej płyty" dopada także gry wideo? Być może, ale jedną z dotkniętych nim na pewno nie jest Transistor.
Czy "syndrom drugiej płyty" dopada także gry wideo? Być może, ale jedną z dotkniętych nim na pewno nie jest Transistor.
Chyba każde studio mogło pozazdrościć debiutu Supergiant Games. Ich Bastion narobił sporo szumu, zbierając świetne noty w recenzjach (8.5 od Adama to jedna z ostrożniejszych ocen), porywając graczy i paradoksalnie sprawiając swoim twórców trochę problemów. Kolejnej gry Supergiant Games należało bowiem wypatrywać z wielkimi nadziejami. Historia pokazywała natomiast, że nie wszyscy potrafią udźwignąć ciężar oczekiwań. W pułapkę "syndromu drugiej płyty"wpadło wielu artystów, którzy albo potrzebowali wieków na wydanie albumu (czy też dowolnego dzieła sztuki) mającego powtórzyć sukces debiutu, albo zaliczali spektakularną klapę. Uspokajam od razu (o czym pewnie zresztą wiecie, bo to recenzja ciut spóźniona): na Transistora ani nie trzeba było przesadnie długo czekać, ani nie okazał się wpadką. To świetna gra. Ale czy lepsza od Bastionu?
Odpowiedzi na to pytanie w tej recenzji nie znajdziecie, bo dla każdego z nas będzie inna. Na pewno mogę napisać, że to gra zupełnie inna, choć podobna w założeniach. I to bardzo dobra wiadomość. Miło, że ekipa Supergiant nie odcina kuponów od sukcesu swojego pierworodnego, a już na pewno nie robi tego w sposób bezczelny.
Transistora z Bastionem łączy fantastyczna (chcę napisać bajkowa, ale skorzystam ze) "stylizowana na animowaną" oprawa oraz kamera w rzucie izometrycznym. No dobra, powraca także genialny głos lektora, choć tym razem w zgoła odmiennej, bo tytułowej roli. Transistor to miecz o niecodziennych właściwościach, z których najbardziej niecodzienną jest posiadanie osobowości. Punktem wyjścia do zabawy jest tutaj moment, w którym główna bohaterka gry - Red - wyciąga broń z ciała mężczyzny. Celowo odpuściłem słowa "martwego mężczyzny". Po chwili okazuje się bowiem, że facet przeżył, a jego dusza znalazła drugie życie w wewnątrz szmaragdowego ostrza.
Ona i on stworzą naprawdę nietypowy związek. Red jest bowiem najpopularniejszą piosenkarką w mocno cyberpunkowym mieście zwanym Cloudbank, która w wyniku zawirowań fabularnych traci głos. Niema, rudowłosa gwiazda ciągnąc za sobą wyraźnie zbyt ciężki, gadatliwy miecz wyrusza w podróż. Podróż po odpowiedzi na wiele trapiących ją pytań. Czym jest wyniszczający Cloudbank Proces? Co kieruje tutejszym odpowiednikiem Iluminatów zwanym Camerata? Jaka w tym wszystkim rola Red? To te najważniejsze.
I niestety nie liczcie, że tak łatwo dostaniecie na nie odpowiedzi. Transistor jest z początku świetnie napisany. Wie, jak i kiedy stawiać pytania, by gracz nie ważył się odłożyć pada. W pewnym momencie jednak popada w filozoficzno-egzystencjonalne tony tak głęboko, że zapomina na nie odpowiedzieć. A nawet jeśli jakieś odpowiedzi skrywa, to robi to naprawdę skrupulatnie w ścianach tekstu, zakamarkach czy za zostawionymi graczowi do rozszyfrowania kombinacjami funkcji, czyli tutejszego odpowiednika ciosów.
Skrywanie smaczków dla najczujniejszych to świetny zabieg, ale pod warunkiem, że są to właśnie smaczki. Transistor idzie w tym jednak za daleko, skrywając przed nieszczególnie uważnymi graczami kręgosłup opowiadanej historii. Każdy grający powinien dostać szansę zrozumienia tego, w czym uczestniczy bez lizania ścian i łamania szyfrów. Tutaj nie może na to liczyć.
Na szczęście najjaśniejszy punkt tej historii, czyli rozwijającą się między Red a Transistorem więź mamy podaną na srebrnej tacy. Więź to nietypowa, bo jedna z jej stron jest niemową. Jedyne okazje do "pogadania" pojawiają się przy usianych po całym mieście terminalach, które przekazują informacje o wydarzeniach z życia Cloudbank (im dalej w las tym tego życia coraz mniej) i pozwalają je skomentować. Pole do komentarzy pozwala bohaterce przekazać sprzymierzeńcowi swoje myśli, a sam system terminali nadaje - i tak już charakternemu miastu - kolejną warstwę uroku. Nie chcielibyście żyć w miejscu, gdzie o pogodzie i kolorze nieba decyduje plebiscyt? Żeby zakończyć szybko dygresję na temat Cloudbank wspomnę jeszcze o wyraźnie europejskiej architekturze pięknego miasta, która musi walczyć o własne istnienie z... Spokojnie, przy odpowiedniej dozie samozaparcia dowiecie się tego sami.
Na niepowtarzalną relację między dwojgiem bohaterów (choć trzeba przyznać, że Red jest jej słabszym ogniwem) niebagatelny wpływ ma DualShock 4. Jak zapewne doskonale wiecie, pad do PlayStation 4 wyposażono w diodę LED oraz głośniczek. Transistor z miejsca zostaje grą najlepiej z nich korzystającą. Radę dawały w tym aspekcie już i Resogun, i Tomb Raider: Definitive Edition, ale tamtym rozwiązaniom brakowało... hmm, "duszy". Trzymany w dłoniach Red Transistor komunikuje się z graczem za sprawą kontrolera (z tym, że na początku opcja ta - nie wiedzieć czemu - jest wyłączona). Z głośniczka DualShocka 4 dobiegają rady i przemyślenia zaklętego w oręż przyjaciela, a pasek świetlny emanuje tą samą barwą, co broń na ekranie. To trzeba przeżyć samemu.
No dobra, a jak się w to to gra? Nietypowo. Transistor to bowiem miks turówki z nawalanką w czasie rzeczywistym. Red, a właściwie trzymany w jej dłoniach Transistor, ma do dyspozycji od groma odblokowywanych ataków, które na dodatek można ze sobą łączyć, by osiągnąć raz pożyteczne, raz zupełnie nietrafione kombinacje (bo nie wszystko do siebie pasuje). Jak z nich skorzystamy leży w naszej gestii. Możemy biegać po planszy zadając na bieżąco razy wrogom lub włączyć tryb turowy, w którym czas się zatrzymuje, adwersarze czekają grzecznie na kuksańce, a Red może zaplanować kilka ataków do przodu w ramach wyznaczonej liczby ruchów (te pożera także poruszanie się). Oba podejścia niezmiennie wymagają taktycznego zmysłu.
To pierwsze jest o tyle dobre, że nie potrzebuje czasu na regenerację. Po jednej wykorzystanej turze musimy bowiem poczekać na zregenerowanie się paska, co czyni Red zupełnie bezbronną. Zatrzymanie akcji pozwala jednak zaatakować znacznie skuteczniej, bo od tyłu, uciec przed razem wroga w kryzysowej sytuacji czy zbliżyć się do wyjątkowo zwinnych łotrów. Do myślenia zmusza także ciągła rotacja wrogów, przystępujących do starć w przemyślanych, uzupełniających się zespołach. Nieodzowna staje się kontrola nad tłumem oraz ustalanie kolejności przeciwników do zaciukania.
Starcia są zatem odpowiednio zróżnicowane, a sam system walki przemyślany. Mamy tutaj szerokie pole do eksperymentów z pasywnymi lub aktywnymi umiejętnościami, własnoręcznym dobieraniem oraz kreowaniem ataków czy ogranicznikami (pozwalają na przykład ograniczyć umiejętności bojowe Red w zamian za więcej punktów doświadczenia). A jednak Transistor nie potrafi wystarczająco zachęcić do eksperymentów. Zbyt łatwo znaleźć tu swoją idealną kombinację i trzymać się jej kurczowo do końca gry. Jedyne, co może takie zapędy pokrzyżować to rozwiązanie kwestii funkcji życiowych bohaterki. Red ma bowiem niejako cztery życia, bo po wyzerowaniu paska energii traci po kolei swoje cztery ataki.
Ta różnorodność systemu walki nie trwa jednak wiecznie. Zacząłem odczuwać znużenie starciami mniej więcej w momencie, w którym zabawa chyliła się ku końcowi (czyli po jakichś sześciu godzinach). Tryb New Game + odpaliłem tylko z dziennikarskiego obowiązku, lecz przy odpowiednim nastawieniu na więcej eksperymentów potrafił wciągnąć na kolejne dwa czy trzy wieczory.
Wspomniałem na początku o fantastycznej oprawie gry i nie ma sensu zbytnio się w temat zagłębiać. To piękna gra, ale nie za sprawą kwestii czysto technicznych. Jasne, są tu ładne efekty cząsteczkowe, śliczna animacja bohaterki i tym podobne technologiczne mambo dżambo, jednak o uroku Transistora decyduje cudny kierunek artystyczny oraz dobór ciepłych barw. Gdy dodamy do tego stylistykę miasta, o której także już napomknąłem, dostaniemy wizualną perełkę. Prawdziwy pean mógłbym za to napisać na temat ścieżki dźwiękowej, ale wolę w zamian odesłać Was na jutubowy kanał Supergiant Games, gdzie sami tego dzieła sztuki posłuchacie.
Supergiant Games sprostało zatem wyzwaniu, tworząc grę nie tylko (w najgorszym razie) równie dobrą, co Bastion, ale i odpowiednio od niej inną. Transistor to piękna (i z zewnątrz, i od wewnątrz) przygoda, ale przy całej jej urodzie mam nadzieję, że trzecia gra Supergiant spróbuje czegoś całkowicie nowego. To jednak pieśń przyszłości, teraźniejszość należy do Transistora.