Wojna... Wojna nigdy się nie zmienia - głosił klasyk. Czyżby nie miał racji?
Wojna... Wojna nigdy się nie zmienia - głosił klasyk. Czyżby nie miał racji?
Pierwsza wojna światowa nie gościła w grach zbyt często z prostego powodu - ten jeden z najważniejszych konfliktów w historii naszej nieustannie targanej konfliktami planety to kiepski materiał na grę wideo. Wróć, na standardową, wojenną grę wideo. Wiecie, taką ze strzelaniem, rzucaniem granatów, bieganiem i wybuchami. Strzelanka w klimatach I W.Ś. musiałaby mieć zgoła odmienny przebieg. Przesiedź w okopie pierwsze osiem godzin, potem z niego wybiegnij i zgiń po pokonaniu 10 metrów. Niezbyt kusząca wizja, prawda? Nawet fani Dark Souls nie znieśliby takiej dawki masochizmu. Teraz, za sprawą eksperymentu Ubisoftu okazuje się, że wystarczy przestać myśleć o grze wojennej jako strzelaninie, by "wielka wojna" stała się idealnym środowiskiem dla gier.
I choć nie jest to gra idealna - ba, do ideału jej daleko - to właśnie dzięki wzięciu się za barki z pomijanym w naszym medium tematem, Valiant Hearts: The Great War zostanie grą godną zapamiętania. Ale po kolei.
Valiant Hearts to przede wszystkim piękna opowieść. O paskudztwie wojny. O oceanie jej bezsensu. O ogromie jej okrucieństw. To najlepszy manifest antywojenny w historii gier wideo. Stara się przy tym pokazywać wszystkie strony konfliktu, choć gracz szybko dochodzi do wniosku, że w tej wojnie (a co za tym idzie w każdej wojnie) nie ma stron. Są ludzie.
No i pies.
Ci ludzie to w tym przypadku podstarzały francuski farmer Emile, który nie bacząc na wiek walczy za ojczyznę; jego walczący po stronie Niemców zięć Karl; pragnący zemsty za śmierć żony, amerykański żołnierz Freddie oraz belgijska pielęgniarka Ana, pragnąca pomagać innym oraz uratować z niewoli swojego ojca - genialnego naukowca, którego badania wykorzystywane są w służbie zła. Wspomniany pies jest z kolei fabularnym spoiwem między tą czwórką i nieodżałowanym towarzyszem niedoli każdego z bohaterów.
Historii w Valiant Hearts: The Great War nie obce nic, co ludzkie. I wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o mroczne spektrum ludzkich uczuć kojarzone z wojną jak smutek, cierpienie, tragedia, rozpacz, poświęcenie czy umierająca powoli nadzieja. Znajdzie się w snutej przez grę opowieści miejsce na radość, miłość, prawdziwą przyjaźń, afirmację życia oraz zapomnienie o kończącym się dookoła świecie. Jeśli żadna gra nie doprowadziła Was wcześniej do łez, to dzieło Ubisoftu ma realną szansę dokonać tej trudnej sztuki.
Fenomenalna, rysowana oprawa Valiant Hearts (grę napędza silnik UbiArt Framework, ten sam co w recenzowanym tutaj Child of Light) jest jedną z jej największych zalet, lecz paradoksalnie mogła okazać się także jedną z bolączek. Trudno bowiem pokazać obrzydliwość wojny przy pomocy kadrów godnych rysowanej z największym pietyzmem noweli graficznej, czyż nie? Guzik prawda. Nie dajcie się zwieść pozorom. Żadna gra przed Valiant Hearts nie pokazywała paskudztwa, okrucieństwa i szaro-burej beznadziei wojny w sposób tak dosadny. To najbrzydsza piękna gra, jaką zobaczycie.
Zachwytom nad opowieścią nie przeszkadza nawet fakt, że Ubisoft zabrał się do jej opowiadania... nieudolnie. Po kilkudziesięciu minutach okazuje się, że Valiant Hearts wpada w tę samą pułapkę, co wcześniej Child of Light - boleśnie odczuwalny brak lektorów. Bąbelki z kwestiami bohaterów, chrząknięcia, mamrotanie i stękanie nie sprawdzają się na dłuższą metę przy kreśleniu opowieści. Zwłaszcza tak pełnej emocji. Nie zrozumcie mnie źle, Valiant Hearts to dalej arcydzieło w opowiadaniu grami, jednak z tyłu głowy zostaje myśl, że pełne życia dialogi uczyniłyby ją jeszcze lepszą, pozwalając mocniej zżyć się z bohaterami.
Chciałbym móc napisać, że poskąpienie na aktorów to największy problem Valiant Hearts. Musiałbym Was jednak okłamać. Najwięcej krzywdy Valiant Hearts wyrządza fakt, że... jest grą wideo. Cała bańka magicznej otoczki jest bliska pęknięcia, gdy trzeba w nią zagrać. To nie tak, że to gra zła czy nieudolnie wykonana. W porównaniu do reszty wydaje się po prostu nienatchniona.
To standardowa do bólu przygodówka, nie siląca się ani trochę na odkrywanie nowych, growych lądów. Weź od kogoś przedmiot, by zanieść go komuś innemu, za co dostaniesz inny przedmiot, który pomoże Ci przejść dalej, gdzie rozwiążesz oklepaną zagadkę. Aportowanie i proste zagadki (nie wierzę, by ktoś się na nich zaciął na dłużej, ale w takim przypadku gra szybko podpowie co należy zrobić) to scenariusz przeważającej części zabawy, choć na szczęście sytuację ratuje odrobinę rozdzielenie rozgrywki na cztery postacie. Rozgrywka każdą z nich ma bowiem swoje własne rozwiązania. Opowieść Emile'a toczy się głównie w okopach, a jego szpadel pomaga unikać ładunków wybuchowych. Freddie to tutejszy, miotający grantami Rambo. Ana - jak na pielęgniarkę przystało - pomaga rannym w czymś na wzór muzycznej minigierki. Karl zaś to przodek Sama Fishera, cichaczem szukający drogi do domu.
Jest też oczywiście wierne psisko, które zaprzęgniemy do aportowania, przekładania dźwigni czy odwracania uwagi strażników. Jak sami widzicie, to wszystko widzieliśmy już wiele razy, w wielu miejscach. Na domiar złego Valiant Hearts odkrywa karty swojej mechaniki zbyt szybko, przez co po paru godzinach widzieliśmy już wszystko, a droga do końcowych napisów robi się coraz żmudniejsza.
Monotonię starają się przerywać stawiające na akcję i zręczność gracza przerywniki, jednak radość z obcowania z czymś odświeżającym zakłóca konieczność "wykucia ich na blachę". Sekwencje to nie opierają się niestety na umiejętnościach trzymającego pada, a na powtarzaniu w nieskończoność na zasadzie prób i błędów. To przepis na wkurzenie, a nie wyrwane gracza z objęć monotonii.
Zarzuty te nie tyczą się natomiast zdecydowanie zbyt rzadkich sekwencji pościgów zbudowanych na modłę muzycznych poziomów z ostatnich gier z Raymanem. Przygrywające w tle arcydzieła muzyki klasycznej świetnie współgrają z wydarzaniami na ekranie, zamieniając te umilacze czasu w małą gierkę rytmiczną i jeden z najjaśniejszych momentów (na płaszczyźnie mechaniki) obcowania z Valiant Hearts.
Valiant Heart: The Great War to jedna z tych dziwnych gier, które sprawdziłyby się lepiej w innym medium, ale mimo wszystko jesteśmy dumni - jako gracze - mogąc pochwalić się taką perełką. Szkoda tylko, że to chwalenie się najlepsze efekty da przed kimś w języku gier wideo nieobytym. Laik będzie bez wątpienia zadziwiony, że gry wideo mogą snuć tak wspaniałe opowieści, nie odczuwając znużenia tym, co jest w niej zapychaczem - rozgrywką. Zaprawiony w bojach gracz prawdopodobnie doceni walory fabularne Valiant Hearts jeszcze pełniej, jednak powracające uczucie deja vu (z dopiskiem "poprzednio było lepiej") musi zostawić niedosyt lub - co gorsza - niesmak. Niemniej warto niezależnie od stażu się Valiant Hearts: The Great War zainteresować. W jej przypadku określenie "gra, jakiej jeszcze nie było" jest czymś więcej niż tylko wyświechtanym frazesem.