Moja „znajomość” ze Steamem trwa niemal od początku tej platformy. Przyczyn tego jest przynajmniej kilka. Po pierwsze jestem zatwardziałym pecetowcem i choć konsolami nie gardzę, to jednak wolę grać na sprzęcie, nad którym mam pełną kontrolę. Po drugie – i nie mniej ważne – niemal od razu po pojawieniu się platformy Valve, okazało się, że coraz większa liczba dystrybutorów, czy wydawców woli podesłać stosowny kod, niż bawić się w wysyłanie pudełek z grą. Bardzo szybko Steam stał się więc integralną częścią mojego wirtualnego życia.
Pojawia się tutaj od razu oczywiste pytanie: czy to dobrze, czy źle? Pracując w tej branży trudno nie zdawać sobie sprawy, że oceny i opinie są bardzo zróżnicowane; od skrajnego i radykalnego „nie!”, przez opinie negatywne, ale bardziej stonowane, a skończywszy na pełnej aprobacie. Ja jak zwykle stoję gdzieś pośrodku.
Podoba mi się to, że platforma dystrybucji cyfrowej bardzo skraca czas między decyzją o zakupie gry, a zagraniu w nią. Mam kaprys, wybieram grę, płacę, w dobie szerokopasmowych połączeń ściągam ją w w maksymalnie dwie godziny, siadam i gram. Poza tym nie muszę się martwić o aktualizacje i patche, wszystko ściąga się i instaluje samoczynnie w tle. Pełen wypas.
Steam to także błogosławieństwo w pracy. Kiedyś, żeby zagrać w wersję preview, trzeba było czekać na kuriera z płytą, ściągać dziwne pliki z ftp wydawcy/producenta, czy nawet – i to bardzo często – jechać do jego siedziby i grać pod nadzorem. Teraz dostaję kod, ściągam alfę lub betę, gram, piszę, publikuję. Wygoda i korzyść dla wszystkich: producenta gry, dziennikarza i czytelników również. Bo przecież zagrać mogę szybciej, więc i tekst wcześniej powstanie.
Jestem szczęśliwym posiadaczem kawalerki, więc doceniam jeszcze jedną cechę Steama – posiadane tam gry nie wymagają niezliczonych półek na przechowywanie. Owszem, klasyczne wydania maja swój urok i czasami brakuje mi tego charakterystycznego zapachu farby drukarskiej, ale gdy wyobrażam sobie te 200 tytułów, każdy zapakowany choćby w zwykłego dvd-boksa... Chata fajna, ale ściany nie są z gumy, a kolekcja klasyków i tak już pokaźna.
Kolejna sprawa, to dostęp do gier na innych komputerach. Jadę do rodziny, loguję się na kompie chrześniaka lub ojca, ściągam co chcę i gram. Nie muszę wozić ze sobą ani wielkiego gamingowego laptopa, ani nawet pudełek z grą. Kolejny plus.
Żyje mi się więc na co dzień z tym Steamem całkiem dobrze, choć są pewne rzeczy, które mnie niepokoją.
Ot choćby prawda, która usłyszałem od pewnego znajomego, tworzącego gry niezależne: „Jeśli nie ma cię na Steamie, to nie istniejesz.” Taka jest prawda. Choć najwięksi wydawcy próbują przekonać nas do swoich własnych platform (Origin, Uplay), to wciąż Steam ma pozycję niemal monopolistyczną na rynku cyfrowej dystrybucji. Jest gigantyczną bestią, która oplotła swoimi mackami cały gamingowy świat, co pozwala jej z pozycji siły dyktować warunki. Mniejsi wydawcy i producenci, szczególnie skupiający się na rynku pecetowym, nie mają wyboru, muszą zgadzać się na niemal wszystkie propozycje. Być na Steam, albo nie być? Oto jest pytanie.
Najgorsze jest to, że nie ma zbyt wielkich szans na to, by miała szanse zaistnieć jakaś licząca się, poważna konkurencja. Po latach rozwijania platformy Steam, udoskonalaniu jej, powiększaniu katalogu gier i coraz większym uzależnieniu rynku jest to niemal niemożliwe. Próg wejścia stał się tak absurdalnie wysoki, że jakakolwiek próba konkurowania z Valve wiązałaby się z gigantycznym wręcz nakładem inwestycyjnym, oczywiście bez żadnej gwarancji sukcesu.
Wiąże się to z jeszcze jedną rzeczą. Strachem przed katastrofą. Na razie nic tego nie zapowiada, ale załóżmy jakąś kryzysową sytuację, wielki krach, upadek Valve i... koniec naszej kolekcji. Bo tak naprawdę wydajemy duże i ciężko zarobione pieniądze na uzyskanie dostępu do wirtualnej zawartości. Czegoś, co fizycznie nie istnieje, jest zbiorem bitów na serwerach firmy i pozycją na liście w bibliotece gier.
Póki co jednak żyje mi się Steamem całkiem nieźle. Ale, czy mam inne wyjście? Wszak to jedno z moich najważniejszych narzędzi pracy.
Paweł "Zaix" Pochowski:
Do dziś pamiętam jak ogromny dramat towarzyszył premierze Half Life 2, gdy okazało się, że gra wymaga założenia konta na Steam oraz połączenia z internetem podczas instalacji. Hałas był niesamowity, jednak z perspektywy czasu widać, że w Valve pracują wizjonerzy, którym już wtedy udało się przewidzieć przyszłość branży, a także ją zrewolucjonizować. Bo tak trzeba na to patrzeć, Steam jest pierwszym bojownikiem na froncie cyfrowej rewolucji, która trwa na naszych oczach. Dziś zastanawiam się o ile wolniej powstawałaby społeczność platformy, gdyby nie zintegrowany z nią Half Life 2, bo w tamtych czasach gra była głównym pretekstem do założenia na niej konta. Na szczęście z czasem przybywało powodów, aby ją odpalać.
Dzisiejszy Steam w ogóle nie przypomina siebie sprzed lat. To zdecydowanie coś więcej niż sklep z grami. Dla graczy Steam jest prawdziwym udogodnieniem, bo sam dba o aktualizację gier, gdy tylko wydawane są nowe łatki. Co więcej, patche często ukazują się z pierwszeństwem dla tej platformy, a dopiero po kilku dniach wychodzą ich samodzielne wersje. Na Steamie łatwo o kontakt z innymi graczami - centra społeczności są idealnym miejscem do szukania porad na problemy techniczne, podpowiedzi jak grać czy kontaktowania się z deweloperami. Wszystko skupione jest w jednym miejscu, działamy pod jedną ksywką, bez konieczności ciągłego logowania się. Wyobrażacie sobie ile zachodu kosztowałoby odwiedzanie osobnych stron i forów poświęconych naszym ulubionym tytułom? Często tego się nie docenia, ale kontakt ze społecznością to ważna część tej platformy i wielu deweloperów zdaje sobie z tego sprawę.
Sklep to główne źródło przychodu, choć dla nas ceny są tam za wysokie, co zupełnie nie przeszkadza Polakom w aktywnym korzystaniu ze Steama. Organizowane cykliczne wyprzedaże dostarczają użytkownikom więcej gier niż potrzebują, a także "psują branże", bo coraz więcej osób woli poczekać i zagrać w nowe produkcje po przecenach, ale deweloperzy sami są poniekąd sobie winni - gier wychodzi sporo i są drogie, ogranie wszystkiego tuż po premierze doprowadziłoby do bankructwa najzasobniejsze portfele, a mimo to twórcy lgną do platformy Valve jak ćmy do światła. Dzięki niej mają dostęp do milionów użytkowników, a szanse na sukces wzrastają, niezależnie od tego czy ich gra reprezentuje segment AAA, indie czy jest jeszcze niegotowa. Osobiście uważam, że Steam jak mało kto dołożył cegiełkę do sukcesu wielu niezależnych gier. Oczywiście okupujemy to teraz zalewem wielu przeciętnych, brzydkich gier na Greenlight, ale to tylko pokazuje jak ogromną szansą dla twórców jest dostanie się na Steam. Pragną tego wszyscy. Z kolei Early Access finansuje produkcje, które bez wsparcia graczy nie miałyby szansy się ukazać. Owszem, niektórzy wykorzystują to w zły sposób, a często najbardziej cierpią na tym gracze, ale to nie wina usługi, a złego wykorzystywania jej przez deweloperów i zbyt małego nadzoru ze strony platformy, co mam nadzieję ulegnie zmianie w najbliższym czasie.
Dla mnie Steam to osobiste centrum cyfrowej rozrywki, które ułatwia korzystanie z gier, dostęp do nowych informacji i patchy oraz oferuje dodatkowe bonusy jak zawartość tworzona przez graczy czy rynek, na którym można sprzedawać wirtualne przedmioty z gier. Oszczędni mogą w ten sposób zarobić na zakup innych produktów, choć nie da się ukryć, że największym beneficjentem jest oczywiście sam Steam, który zarabia na rynku krocie pobierając procent dla siebie z każdej przeprowadzonej transakcji. Przede wszystkim jest to bowiem biznes, któremu często brakuje #HumanTouch znany wszystkim z GOG-a, ale nie mam o to do Valve pretensji, bo zarządzanie takim molochem jest niezwykle trudne. Podsumowując jednak bilans pozytywów i negatywów, sukcesów i porażek wiem, że Steam dał nam naprawdę dużo i choć nie wszystko poszło po dobrej drodze, to i tak wiele mu zawdzięczamy. Dlatego z okazji urodzin składam mu najlepsze życzenia, licząc na to, że nie ustanie on w ewolucji w coraz lepszym dla użytkowników kierunku.
Zbigniew Trzeciak:
Znacie to uczucie, kiedy zbliżacie się do kasy w supermarkecie, a tam z półeczek uśmiechają się do was kolorowe słodycze? Jakimś cudem do koszyka zawsze trafi dodatkowa paczka gum czy batonik. Zakupy powodowane impulsem to świetny chwyt mający na celu podwyższyć końcowy rachunek klienta. W pewnym sensie dla mnie podobną rolę spełnia świętujący dzisiaj urodziny serwis Steam.
Korzystać z platformy Valve zacząłem dość wcześnie, przypisując do swojego konta jedną z gier firmy. Do dziś sam uśmiecham się do siebie, kiedy widzę jaki login podałem ponad 10 lat temu, a oprogramowanie do dziś nie pozwala mi go zmienić. Od tamtego momentu jest to jedna z pierwszych aplikacji, które instaluję przy kupnie nowego komputera. Muszę mieć swoją podręczną biblioteczkę ulubionych tytułów.
W zamierzchłych czasach, gdy po gry trzeba było biegać do sklepu, często omijałem niektóre pozycje z racji tego, że od momentu pomysłu, by zagrać, do momentu faktycznego wyboru gry z półki, mijało wystarczająco dużo czasu, abym zdążył oprzytomnieć lub z racjonalnych powodów zarzucić to przedsięwzięcie. Steam, na dobre i złe, skraca tę drogę do kilkunastu sekund. Zdarzyło mi się przynajmniej kilkukrotnie, siedząc deszczowym popołudniem przed ekranem, pomyśleć: "ech, nie mam w co grać". Dzięki Steamowi mogłem, często za zaledwie kilka złotych, przypomnieć sobie jakąś produkcję lub spróbować czegoś, z czym nie miałem jeszcze okazji się zmierzyć. Pofolgować swoim impulsom.
Steam trzyma mnie przy sobie projektami pokroju kart do wymiany, strumieniowania rozgrywki czy dzielenia się grami ze swojej kolekcji ze znajomymi. Cyfrowa dystrybucja dawno wyszła z powijaków, jest teraz najważniejszym kanałem, jeśli chodzi o sprzedaż gier, a , jako największy gracz na tym rynku, nie spoczywa na laurach. Próbuje wciąż implementować nowe idee, rozszerzać możliwości prostego początkowo oprogramowania.
Nie zawsze jest różowo. Inicjatywy takie jak Early Access, pozwalający na wsparcie twórców gier jeszcze w trakcie produkcji, stanowi podstawę do nadużyć. Z czego nieuczciwi/leniwi autorzy kilkukrotnie niestety skorzystali. Brakuje mi też jakiejś kurateli nad tytułami, które ostatecznie dostają się na platformę. Choć cieszy dostępność i otwartość na mniejsze studia, to odbiorcy często trudno się w tym gąszczu połapać. Jest wreszcie argument wysuwany przez deweloperów mówiący o dewaluacji gier, o czym szerzej pisał Sławek Serafin w swoim tekście.
Wszystko to pokazuje, jak zmienia się rynek gier, ale patrząc wstecz, można mieć zaufanie, że Valve poradzi sobie z tymi wyzwaniami z pożytkiem dla graczy oczywiście. Nie pozostaje więc nic innego, jak życzyć Steamowi wszystkiego najlepszego i zachęcić do dalszej pracy.