Chociaż wydaje się, że Destiny i Soulsy dzieli wszystko, w rzeczywistości pewną ważną cechę mają wspólną. I nie chodzi bynajmniej o pierwszą literę tytułu.
Chociaż wydaje się, że Destiny i Soulsy dzieli wszystko, w rzeczywistości pewną ważną cechę mają wspólną. I nie chodzi bynajmniej o pierwszą literę tytułu.
Nie przypadkiem wspominam czasy dość odległe. Przez lata wiele się zmieniło. Po części jest to zasługą internetu, w którym rozpowszechniły się najpierw solucje, a potem YouTube ze swoimi wideo. Przede wszystkim jednak gry w tym czasie stały się o wiele prostsze. Checkpointy, podpowiedzi, regeneracja zdrowia, tunelowa konstrukcja etapów czy rozbudowane samouczki - gdzie tutaj miejsce na popełnianie błędów i wymianę doświadczeń? Dobrze podsumowuje to Rex Colt z Far Cry 3: Blood Dragon, który mówi, że zamiast uczyć się rozglądać na boki jak ostatni debil chce po prostu wykonać swoją misję.
Japończycy udowodnili więc, że nawet w dobie internetu i samoprzechodzących się produkcji jest miejsce na tytuły, które na tyle wymagające, że wymuszają wręcz tworzenie społeczności rozumianych jako swoiste grupy wsparcia. Była jednak spora liczba osób, którym idea enigmatycznej rozgrywki i współpracy graczy się podobała, ale nie mieli tyle czasu i samozaparcia, żeby wejść do świata From Software. Ja również do nich się zaliczam. I dość nieoczekiwanie z pomocą przyszło nam Destiny.
Z początku nic tego nie zapowiadało. Kiedy po raz pierwszy uruchomiłem Destiny w dniu premiery nie miałem żadnych oczekiwań. Myślałem o nim jak o kolejnym FPS-ie w stylu Halo z doczepionymi na siłę elementami MMO. O tym, jak bardzo się myliłem przekonałem się piątego dnia, kiedy osiągałem maksymalny poziom w grze. Co dalej? Na ekranie co prawda pojawiła się lakoniczna informacja na temat tego, że powinienem teraz zacząć zbierać przedmioty, które cechowało Light, ale gdzie miałem ich szukać jak je zdobyć i co dokładnie mi one dadzą - nie miałem pojęcia.
W pierwszej chwili trochę mnie to zirytowało, bo w shooterach zwykle wszystko podane jest na tacy, a tutaj ktoś zbywa mnie kilkoma zdaniami i zostawia samemu sobie. Szybko jednak zacząłem szperać w poszukiwaniu odpowiedzi. Na Kotaktu znalazłem ciekawy artykuł o tym jak rozwijać swoją postać powyżej 20 poziomu, który tak mnie zainteresował, że w komentarzach odpowiedziałem na jedno z pytań użytkowników. A biorąc pod uwagę moją introwertyczną internetową naturę było czymś dość wyjątkowym. Przy okazji podzieliłem się też własnym spostrzeżeniem o tym, że przedmioty, które przed sprzedażą zostały ulepszone generują więcej materiałów do usprawniania kolejnych. I w tym momencie znajome, acz niemal zapomniane uczucie bycia częścią większej całości powróciło.Potem poszło już błyskawicznie. Zacząłem udzielać się w wątkach poświęconych Destiny na Reddicie i kilku forach internetowych. Z dużym uznaniem czytałem o badaniach graczy nad Engramami, czyli przedmiotami zdobywanymi w trakcie gry, z których po odkodowaniu powstają elementy ekwipunku. Niektórzy skrupulatnie liczyli ile i jakiego koloru Engramy zdobyli i dzięki temu ujawnili jaka jest szansa na zdobycie z nich przedmiotów najbardziej poszukiwanych - egzotycznych i legendarnych. Dlaczego tracili czas na tak mozolne zadanie? Bo taka informacja mogła się innym przydać. I to wystarczało im za motywację. Z wypiekami na twarzy śledziłem też relacje z pierwszego udanego raidu na Vault of Glass, którego dokonała ekipa PrimeGuard. Nie zazdrościłem im, nic z tych rzeczy. Po prostu szczerze ich podziwiałem za to, że przetarli ścieżkę dla innych.
To właśnie może być największy atutem Destiny - zmotywowanie przeciętnych, również casualowych graczy do robienia tego, co w przypadku innych produkcji było zarezerwowane jedynie dla największych fanów. Soulsy budują swoją społeczność na elitarności, podczas gdy Destiny opiera się na dostępności. Ostatecznie jednak osiągają ten sam cel - dają poczucie przynależności do grupy, która wspólnie wspiera się realizacji wspólnego celu. A podobnych pozytywnych zjawisk w świecie gier nigdy za wiele.