Przed lekturą zapalcie koniecznie światło.
W świecie gier wideo nie brakuje żyjących w kanalizacji krokodyli. Przyjrzyjmy się najstraszniejszym, najciekawszym czy też najbardziej absurdalnym miejskim legendom naszej branży.
W świecie gier wideo nie brakuje żyjących w kanalizacji krokodyli. Przyjrzyjmy się najstraszniejszym, najciekawszym czy też najbardziej absurdalnym miejskim legendom naszej branży.
Przed lekturą zapalcie koniecznie światło.
Legenda osnuwająca Killswitch mogła narodzić się w tylko jednym miejscu, sowieckiej Rosji. Tamtejsza firma Karvina Corporation wyprodukowała ponoć w 1989 roku grę zwaną Killswitch w ograniczonej - gdzieś pomiędzy pięcioma a dziesięcioma tysiącami - liczbie egzemplarzy. Pionier gatunku survival horror okazał się sporym sukcesem wśród rodzimych graczy, choć gra potrafiła sprawić problemy poziomem trudności. Nie wspominając o tym, że mogła być przeklęta.
Celem Killswitch było wydostanie się z opanowanej przez demony i węglowe potwory kopalni. Do wyboru były dwie postacie: dziewczynka oraz niewidzialny demon. Większą popularnością cieszyła się rzecz jasna ta pierwsza. Raz, że gra niewidzialną postacią nie należy do najłatwiejszych. Dwa, nawet jeśli komuś udało się ukończyć Kllswitch demonem... gra sama usuwała się z dysku twardego komputera.
W roku 2005 na Ebayu pojawiła się podobno nieotwarta kopia Killswitch, którą za 733 tysiące dolarów kupił Japończyk Yamamoto Ryuichi z zamiarem podzielenia się nagraniami na YouTube (letsplejerzy, uczcie się). Słowa nie dotrzymał, bo na jedynym wideo jego autorstwa - wygodnie zaginionym w dziejowej zawierusze - pojawił się tylko wlepiony w ekran komputera i płaczący Yamamoto.
Rok 1996 przyniósł premierę Pokemonów w wersji Green i Red na GameBoya Color. Innymi słowy: przyniósł radość, świetną zabawę i najjaśniejsze momenty niejednego dzieciństwa. Chyba, że mówimy o Japonii.
Legenda głosi bowiem, że gra Nintendo wywołała w Kraju Kwitnącej Wiśni falę chorób oraz samobójstw wśród dzieci w wieku 7-12 lat. Dziwne dolegliwości miała wywołać u latorośli muzyka w jednej z lokacji, miasteczku zwanym Lavender Town. Coś musiało być na rzeczy, bo Ninny zmieniło ścieżkę dźwiękową przed wydaniem gier na innych rynkach. Poniższe nagranie pochodzi jednak z oryginalnej, wywołującej samobójstwa wersji.
Smutne raporty o umierających z wycieńczenia po nieludzkich maratonach z ulubionym tytułem graczach docierają do nas częściej, niż byśmy tego chcieli. Pierwszy odnotowany przypadek powiązanej z grą wideo śmierci datowany jest jednak na rok 1981. 19-letni Jeff Daley zamieszczał właśnie swój rekord (wynoszący 16.660 punktów) na tablicy wyników jednego z tuzów ery automatów, Berzerka, gdy dostał ataku serca i zmarł na miejscu.
Od tragedii zdążył minąć rok, kiedy do doszło do powtórki. Tym razem ofiarą zabawy z grą padł 18-letni Peter Burkowski. Do kolejnego zawału serca doszło dokładnie w tym samym momencie - podczas wpisywania wyniku na tablicę z rekordami.
Zaczynając zabawę postacią człowieka w World of Warcraft, gracz kieruje kroki do miasteczka Goldshire. Na pozór zwyczajne siedlisko skrywa pewne sekrety. Gdy na serwerze wybije godzina siódma rano swoją zwyczajową "zabawę" zaczyna grupka sześciu lokalnych dzieciaków. Zabawa ta to szwendanie się po okolicy w szyku o kształcie pentagramu.
Niektórzy donoszą ponadto, jakoby rytuałowi towarzyszyła także niespotykana w żadnej innej części gry muzyka oraz jęki przekazujące niezbyt optymistyczne wieści: "umrzesz". Brr.
Blizzard dopiero się jednak przy okazji małych satanistów rozpędzał. Karazhan Crypt to jeden z lochów wyciętych z WoW-a przed premierą w obawie przed wlepieniem surowej kategorii wiekowej. Oficjalnie nigdy graczy do niego nie wpuszczono, ale wystarczyło umrzeć przed drzwiami lochu, by odrodzić się po ich drugiej stronie. Zwiedzając nową lokację, gracze docierali do zalanego wodą pomieszczenia. Nur pod powierzchnię skutkował makabrycznym odkryciem. Skazanymi na śmierć przez przywiązanie łańcuchem do sufitu topielców z obciętymi stopami i dłońmi. Spokojnych snów.
W okolicach premiery pierwszego Tomb Raidera wśród graczy krążyła legenda o kodzie rozbierającym Larę Croft. Kodzie, który - ku rozpaczy wszystkich ówczesnych nastoletnich chłopców - nigdy nie istniał.
A skoro już jesteśmy w temacie - Lei Wulong nie dysponował w Tekkenie 3 ciosem zakuwającym rywala w kajdanki. Wiem, też wolałbym to wiedzieć lata temu zanim w wyrachowane kłamstwo uwierzyłem.
Myślicie, że Mario firmuje swoim wąsiskiem najbardziej przyjazną markę świat gier wideo? Bez miejsca na wynaturzenia i teorie spiskowe? Błąd. Okazuje się, że Grzybowe Królestwo skrywa jeżące włos na głowie sekrety.
Luigi nie ma łatwego życia. Wieczne pozostawanie w cieniu niższego, grubszego brata i kretyńska zielona czapka to przepis na sfrustrowanego wąsacza. Nawet gdy wydaje się, że Luigi wypływa samodzielnie na szerokie wody, coś musi pójść nie tak. Bardzo nie tak, o czym może świadczyć teoria, jakoby główny bohater Luigi's Mansion był - wycelowana w twarz latarka - trupem.
Gdy w jednym z etapów gry wyższy z braci Mario rozmawia przez telefon, a za oknem strzela błyskawica, na ścianie pojawia się taki oto cień:
Cień wisielca!
Na jego temat wysnuto trzy popularne teorie:
A. Luigi przez całą grę był martwy.
B. Luigi's Mansion na wcześniejszych etapach produkcji (uchwyconych na przykład w nagraniach z wersji beta) była znacznie mroczniejszą grą. Cień truposza to jedna z pozostałości z tamtych czasów.
C. To zwykły glitch/bug/błąd.
Zanim zdecydujecie się na którą z opcji musicie wiedzieć, że to nie jedyny przypadek dziwnej aktywności w tej serii. Spostrzegawczy gracz może poczuć w czasie zabawy z Super Mario Galaxy 2 dziwne uczucie bycia podglądanym na jednym z poziomów. Wystarczy wtedy przełączyć się na widok z oczu bohatera, spojrzeć do góry i...
PONIŻSZE NAGRANIE TO MATERIAŁ TYLKO DLA WIDZÓW O MOCNYCH NERWACH/
No dobra, żartuję. Zobaczycie tylko tajemniczych tambylców zwiedzanej planety. Kim są? Czemu są tak zaciekawieni przygodą Mariana? Dlaczego Nintendo skazało ich na wieczne więzienie? Tego nie wie nikt.
Śledztwo w tej sprawie zaprowadziło ciekawskich do szperania w plików gry. Niebo nad tym poziomem zowie się w nich na przykład "BeyondHellValley". Co jest o tyle ciekawe, że ten poziom nie nazywa się w grze Hell Valley. Podejrzane istoty figurują natomiast jako "HellValleySkyTree". Drzewa? Ta, jasne.
Na sam koniec matka wszystkich miejskich legend gier wideo. Historia rządowego, doprowadzającego graczy na skraj szaleństwa (a czasami dalej) automatu do gier.
Mit głosi, że w roku 1981 w kilku salonach w Portland w stanie Oregon zagościła czarna maszyna do gier z białym logiem Polybius i zielonym dżojstikiem. Automat skrywał grę łączącą pomysły Tempesta z rozwiązaniami z Pac-Mana, szybko zjednując sobie chętnych do zabawy. A ci szybko tej zabawy żałowali. Polybius wywoływał według przekazów świadków nieprzyjemne symptomy, jak ból głowy, nudności, utratę pamięci i przytomności czy ataki paniki. Mało tego, w skrajnych przypadkach doprowadzał nawet do samobójstw.
Najbardziej niedorobiona gra świata albo pierwowzór wywołującego wymioty Oculus Rifta? Mogłoby tak być, gdyby nie kolejny element układanki. W okolicach automatu widywano regularnie grzebiących przy nim facetów w czerni. Narodziła się tym samym teoria o Polybiusie, jako nieudanym rządowym eksperymencie. Nagłe zniknięcie nieodnalezionych do dziś maszyn nie ułatwia rozwikłania tajemnicy.
Chyba, że nie lubimy teorii spiskowych. Przyziemne rozwiązanie legendy to bowiem zrzucenie na karb ludzkiej wyobraźni fuzji dwóch niepowiązanych ze sobą, prawdziwych historii. Pierwsza to ta o wywołującym nudności prototypie Tempesta. Druga zaś sięga do czasów świetności Atari, kiedy to amerykańskie wojsko poprosiło o stworzenie szkolącej żołnierzy wersji automatu z Battlezone. I po tajemnicy.
Niezależnie, w którą wersję uwierzymy, legenda Polybiusa (razem z każdą inną z tej listy) staje się lepsza z każdym kolejnym opowiedzeniem. Po co psuć to prawdą, faktami i zdrowym rozsądkiem?