Najnowsza produkcja twórców słynnego World of Tanks jak na razie wydaje się być ich najlepszą.
Najnowsza produkcja twórców słynnego World of Tanks jak na razie wydaje się być ich najlepszą.
Naprawdę warto zagrać w "statki". Wargaming zdobył sławę i pieniądze dzięki oszałamiającemu sukcesowi World of Tanks, które jest grą wielką, ale nie do końca doskonałą. Potem zainwestował w World of Warplanes i to już w ogóle się nie udało, głównie dlatego, że swą marną jakością musiało konkurować ze znakomitym War Thunder, który temat zręcznościowych podniebnych bitew w realiach II wojny światowej wyniósł na niedosiężny dla innych poziom. A teraz próbuje zaczarować graczy po raz trzeci, sięgając po broni pancernej i lotnictwie do trzecich wielkich, budzących respekt maszyn bojowych - marynarki. I jak na razie, bo World of Warships jest jeszcze teoretycznie w fazie bety, wychodzi to znakomicie. Nie wiadomo, czy to dlatego, że przy tworzeniu gry zastosowano doświadczenia zdobyte przez lata w World of Tanks, czy też Wargaming zlecił produkcję gry studiu Lesta, które nieoczekiwanie błysnęło talentem... dość powiedzieć, że w World of Warships warto zagrać. A konkretnie dlaczego? Miejmy nadzieję, że pięć poniższych powodów okaże się być wystarczającymi.
To fakt, nie ma drugiej takiej. Można by się kłócić, że przecież były dwie części Navy Field, które podejmowały dokładnie tę samą co World of Warships tematykę, czyli bitwy morskie z okresu II wojny światowej, ale wystarczy jedno spojrzenie, by się przekonać, jak bardzo się one różnią i jak bardzo to drugie przewyższa to pierwsze. World of Warships wypływa jako pierwsze na dziewicze wody, tak samo jak kiedyś World of Tanks wtoczyło się po raz pierwszy samotnie na pole bitwy i zdobyło sobie serca graczy. Mamy tu do czynienia z jedyną grą, która pozwala pobawić się w kapitana wielkiej, tysiąctonowej, stalowej, plującej ogniem bestii. Jeśli ktoś kiedykolwiek interesował się marynistyką i historią bitew na morzach, zwłaszcza tych z pierwszej połowy XX wieku i dwóch wojen światowych, to nie ma innego growego materiału poglądowego, niż World of Warships właśnie. Tylko tutaj są oddane w jego ręce piękne okręty, od tych z początku wieku, z czasów drednotów, przez I wojnę światową i późniejszy rozwój torpedowców i kontrtorpedowców, krążowników liniowych i pancerników oraz pojawienie się lotniskowców, aż do punktu kulminacyjnego, czyli II wojny światowej i momentu, w którym bitwy na morzu zaczęły wygrywać nie floty, ale lotnictwo. Jest tutaj wszystko. A właściwie będzie, bo to dopiero beta i gra jest jeszcze w relatywnie wczesnej fazie rozwoju, jeśli chodzi o samą zawartość.
Nie zmienia to jednak faktu, że tylko w World of Warships można popływać okrętem wojennym z pięknych czasów zanim samoloty i rakiety sprawiły, że bitwy morskie straciły całkowicie swój romantyzm i widowiskowość. I warto dodać, że gra świetnie oddaje te okręty. Jasne, jest zręcznościowa, to nie symulacja i realizm jest jej podstawowym założeniem. Ale jest wystarczająco realistyczna, by być wiarygodna. I ma swój unikalny, pachnący bryzą i morską solą klimat. I, jak już wspomniałem, jest jedyna w swoim rodzaju. Dlatego warto jej dać szansę.
World of Warships organicznie stawia na współpracę w ramach drużyny. Nie ma tu miejsca dla samotnych wilków, no chyba że na dnie oceanu. Trzeba działać razem, trzeba myśleć i trzeba realizować jakąś, choćby prostą, strategię, bo to ona wygrywa gry, nie działa i grubsze pancerze. A najlepsze jest to, że nie tylko trzeba, ale też można. Okręty są relatywnie powolne w swoim tysiąctonowym majestacie. Zanim flota się rozwinie, zanim dotrzemy na pozycje, mamy czas nie tylko by ocenić sytuację, ale też uzgodnić z kolegami z drużyny jakiś plan. A plan będzie nam potrzebny, bo World of Warships jest o wiele bardziej zaawansowane taktycznie z uwagi na to, że nie ma tutaj jak schować się w krzakach i czekać, aż jakiś mniej cierpliwy przeciwnik wychyli się zza osłony, niczym w World of Tanks.
Tutaj cały czas pozostajemy w ruchu. I z reguły dostrzegamy przeciwnika zanim znajdzie się on w zasięgu skutecznego ognia. Mamy kilka chwil, by nie tylko zastanowić się co i jak chcemy zrobić, ale też wziąć pod uwagę resztę drużyny. By współpracować. Pojedynki jeden na jeden są tutaj rzadkością, zwykle kilka okrętów skupia swój ogień na jednym wrogu, by jak najszybciej wyeliminować go z walki. Także dlatego, że World of Warships to nie World of Tanks i po prostu nie da się wroga załatwić jednym strzałem (pomijając torpedy). Potrzeba wielu salw i wielu trafień, zwłaszcza gdy prowadzimy wymianę ognia na większym dystansie. Wspólne działanie nie tylko ma sens, ale też jest jedyną opcją, jeśli chcemy myśleć o zwycięstwie. I takie granie drużynowe nie ogranicza się jedynie do strzelania do tego samego celu, wręcz przeciwnie, idzie o wiele dalej. Zwiad przeprowadzany przez niszczyciele i lotnictwo jest kwestią kluczową. Wzajemne osłanianie się, by spotęgować efekt obrony przeciwlotniczej, też odgrywa niebagatelną rolę. Potężne, ale nieruchawe pancerniki i lotniskowce to nasi przyjaciele, których trzeba bronić przed wrogimi niszczycielami. Odwdzięczą nam się za pomoc i osłonę demolując wrogów swoimi morderczymi salwami i nalotami. W World of Warships po prostu nie da się grać dla samego siebie, bo to nie tylko recepta na porażkę w całym meczu, ale również na bardzo szybki zgon w jego trakcie. Gra premiuje działanie zespołowe i myślenie, już od samego początku, od najwcześniejszych bitew na niskich poziomach. I to jest świetne. Wygrywa się głową, a nie szybkimi palcami i dobrym miejscem do kampienia.
Gracze World of Tanks z całą pewnością znają to uczucie bezsilności i beznadziei, które dopada, gdy ląduje się w meczu, w którym system dopasował nasz czołg do tych z wyższego poziomu technologicznego. Różnica dwóch tierów sprawia, że tak w zasadzie nie możemy nic zrobić. Nasze pociski odbijają się od pancerza wroga, który może nas załatwić jednym strzałem. To nie jest coś, co można by określić jako przyjemną grę i dobrą zabawę, prawda? I w World of Warships takie sytuacje nie mają miejsca. Owszem, tutaj także zdarza się, że nasz okręt na przykład z piątego poziomu trafi do bitwy, gdzie po obu stronach będą stalowe fortece z siódmego. Ale nie jesteśmy wtedy skazanym na śmierć mięsem armatnim. Możemy coś zdziałać, ba, możemy nawet osiągnąć świetny wynik i walnie przyczynić się do zwycięstwa. Nie jesteśmy bezużyteczni.
Po pierwsze dlatego, że w World of Warships nie ma fizycznej możliwości, by wróg był niewrażliwy na nasz ogień. Nawet jeśli pociski przeciwpancerne nie przebiją jego stalowej skorupy, to zawsze możemy go z dobrym skutkiem okładać salwami odłamkowych, które wywołują szalenie groźne pożary i mogą uszkodzić wieże, wyrzutnie torped czy stanowiska obrony przeciwlotniczej. Tutaj naprawdę każdy może zabić każdego w sprzyjających warunkach. Nawet mały niszczyciel może posłać na dno wielki pancernik, co w World of Tanks byłoby odpowiednikiem zniszczenia ciężkiego czołgu przez lekki, czyli czymś niemożliwym. W World of Warships nie tylko jest to możliwe, ale również bardzo prawdopodobne - jeśli niszczyciel zdoła się podkraść w zasięg torped, to właśnie pancernik stoi na przegranej pozycji, nie odwrotnie.
No właśnie, skoro już mowa o podkradaniu. W World of Warships nie giniemy od pierwszego strzału niewidzialnego przeciwnika. W World of Tanks to normalna sytuacja, bardzo nieprzyjemna i frustrująca, czyż nie? A tutaj nie występuje. Wyjąwszy niszczyciele, które faktycznie trudno jest wykryć i które mogą się podkraść na sześć czy siedem kilometrów niezauważone, wszystkie inne okręty widać jak na dłoni już z kilkunastu. Nie ukryją się za falami. Widzimy wroga i wróg widzi nas. Nie liczy się kto się lepiej przyczaił, bo tu się nikt nie czai. Nie ma to sensu. Jeśli giniemy, to w walce, uczciwie, może z własnej głupoty, ale na pewno nie dlatego, że nas ktoś jednym strzałem zdjął z drugiego końca mapy, bez szans na obronę. W World of Warships zawsze możemy się bronić, manewrować, wycofywać i ogólnie na różne sposoby przeciwdziałać.
A w redukcji frustracji bardzo pomaga też to, że nie ma tutaj kiepskich okrętów. W World of Tanks jest całe mnóstwo czołgów, zwłaszcza na niższych poziomach, które są ewidentnie gorsze, zwłaszcza w swoich podstawowych wersjach bez ulepszeń. Granie nimi to mordęga. W World of Warships to zjawisko jest całkowicie marginalne. Po pierwsze dlatego, że każdy okręt nawet jeśli ma jakieś słabsze strony, to ma też jakieś zalety. I żaden nie jest bezużyteczny bez ulepszeń. A zdobywanie doświadczenia jest lepiej przemyślane i w miarę szybko możemy wykupić te ulepszenia. Co więcej, nie tylko nie ma tu okrętów, którymi granie boli, ale ekonomia jest tak zrównoważona, że praktycznie zawsze gdy odblokujemy dostęp do nowej, lepszej zabawki, to nas na nią stać. To nie World of Tanks, gdzie trzeba jeszcze rozegrać X bitew wozem, którego szczerze nie znosimy, by zarobić na następny. Pod tym względem World of Warships generuje o wiele mniej stresów. I pod innymi również.
W World of Warships mamy cztery klasy okrętów. Niszczyciele, krążowniki, pancerniki i lotniskowce. Mogłoby się wydawać, że jest to podział podobny do tego z World of Tanks, gdzie są czołgi lekkie, średnie, ciężkie, działa pancerne i artyleria. Ale tak nie jest, bo wszystkie klasy są nie tylko jednakowo użyteczne i istotne w zestawieniu drużynowym, ale wszystkimi gra się też tak samo fajnie. A właściwie nie, nie tak samo. Niszczycielami i lotniskowcami gra się fajniej.
Te pierwsze to nie tylko szybcy zwiadowcy, ale też morderczo skuteczni skryci zabójcy. Jak ninja. Z torpedami. Gra niszczycielem jest bardzo dynamiczna i szalenie satysfakcjonująca. Ciągłe manewry, zwinne uniki, przejmowanie punktów, stawianie zasłon dymnych to część tego, co możemy zrobić. Druga to ataki torpedowe, zabójcze, ale trudne do przeprowadzenia, wymagające planowania, przewidywania ruchów przeciwnika, często jego przechytrzenia. Niszczyciele mają w sobie masę głębi, w której kryje się nie tylko szeroki wachlarz zagrań taktycznych, ale też i mnóstwo dobrej zabawy. I bardzo często to właśnie niszczyciele są kluczem do zwycięstwa, zwłaszcza jeśli umiejętnie przekradną się na tyły wroga i wyłączą z bitwy jego lotniskowce, czy też jakiś płynący bez eskorty pancernik. Żeby się przekonać ile radości daje zniszczenie o wiele większego i potężniejszego wroga taką małą, kruchą łupinką, trzeba po prostu zagrać niszczycielem.
A lotniskowce? To już zupełnie inna bajka. Przy nich artyleria z World of Tanks to małe miki. Granie lotniskowcem przypomina trochę strategię czasu rzeczywistego, w której kierujemy nie tylko naszym okrętem, ale też rosnącą liczbą innych jednostek - myśliwców, bombowców nurkujących i bombowców torpedowych. Te ostatnie to prawdziwy postrach wrogów, zwłaszcza tych najcięższych, czyli pancerników i lotniskowców przeciwnika. Potrafią takowego zatopić jednym dobrym nalotem... ale to wymaga dużych umiejętności, bo nawet najwolniejszy cel zawsze pozostaje w ruchu i może wykonywać uniki, a na wyższych poziomach dysponuje obroną przeciwlotniczą i to często nie tylko własną, ale także tą eskortujących go kolegów. Trafienie torpedami z naszych samolotów to wielka sztuka - i wielka satysfakcja, jeśli się uda. Bombowce nurkujące już takie świetne nie są, zwłaszcza na początku, na niższych poziomach, gdy nie możemy ich jeszcze używać masowo, w atakach kilku eskadr jednocześnie. Ale ich słabość wynagradzają zabawy z myśliwcami. Możemy ich używać do rozpoznania, możemy osłaniać nimi naszych kolegów przed atakami, możemy też oczywiście polować na samoloty wroga. I to wszystko w ramach przemyślanego, wymagające sprytu podniebnego baletu, pozorowanych ataków i odwrotów, różnorakich manewrów i kombinacji. Lotniskowce to gra w grze, wymagająca umiejętności i dająca mnóstwo radości, jeśli uda się nie tylko pokonać lub zneutralizować wroga w powietrzu, ale też posiać trochę zniszczenia na poziomie morza. W porównaniu z tym, co potrafią, artyleria z World of Tanks jest ekstremalnie nudna i nieciekawa.
Całkiem możliwe, że to jest naczelna zaleta World of Warships w tej chwili. Dziś gra jest jeszcze w fazie bety tak naprawdę. Są w niej tylko dwie floty - amerykańska i japońska, obie bardzo fajne i charakterystyczne, ze swoimi mocnymi i słabymi stronami. Ale nie można nie być podekscytowanym na myśl o pozostałych flotach, które z pewnością będą sukcesywnie do gry wprowadzane. Także dlatego, że te nowe floty mają sens i nie będą wyssane z palca. Royal Navy? No jakże by inaczej, musi być. Kriegsmarine? Ależ tak, chcemy Bismarcka! Flota radziecka? Wbrew pozorom ma wiele sensu, zwłaszcza jeśli twórcy nie będą się ośmieszać i nie dadzą jej lotniskowców. A na tym nie koniec. W przeciwieństwie do World of Tanks, gdzie trzeba było czołgi francuskie, japońskie i chińskie całkowicie wyssać z palca, razem z przynajmniej połową drzewek technologicznych pozostałych nacji, składających się z prototypów i maszyn, które nigdy nie wyszły poza stadium projektów. W World of Warships mogą, ba, powinny się pojawić także francuska Marine Nationale, która naprawdę miała czym się pochwalić, nawet jeśli nie odegrała zbyt wielkiej roli w historii, a także włoska Regia Marina, przy której też nie trzeba będzie nic wymyślać. Mamy więc w perspektywie aż pięć nowych, dobrze zakorzenionych w historii, bardzo ciekawych flot. Jest na co czekać. Ale to nie jedyna atrakcja, która nadejdzie.
Już za dziesięć dni ruszy pierwszy sezon rozgrywek rankingowych w World of Warships. Nie, nie takich dla drużyn, jak w World of Tanks. Dla pojedynczych graczy. I rozgrywanych nie na najwyższych poziomach, ale już powyżej VI tiera. Co to oznacza? To, że będzie co w tej grze robić. Nie będzie to grind dla samego grindu i ciągłe dążenie do coraz wyższego poziomu i następnego okrętu. Nie, powstanie całkiem nowa warstwa metagry, która pozwoli się skupić nie na punktach doświadczenia i srebrze, ale na wygrywaniu, doskonaleniu umiejętności i specjalizacji. Rozgrywki rankingowe będą atrakcją samą w sobie. To znakomite posunięcie ze strony twórców gry, mocno zaskakujące zresztą, bo tak odmienne od tego, co oferuje World of Tanks. Najwyraźniej Wargaming wyciągnął wnioski z popularności innych gier sieciowych, głównie MOBA, gdzie życie społeczności skupia się właśnie wokół rozgrywek rankingowych i które udowodniły, że poprawa pozycji w lidze jest o wiele silniej trzymającym przy grze magnesem, niż perspektywa zdobycia maszyny wyższego poziomu już po siedmiuset grach rozegranych tą na niższym. Miejmy nadzieję, że World of Warships będzie dalej rozwijane w tym kierunku i że pierwszy sezon rankingowy, który ruszy 17 września, będzie jednym z wielu.
I mam również nadzieję, że powyższych pięć powodów przekonało was, by zagrać w World of Warships. Ta gra jest naprawdę dobra. Moim zdaniem o wiele lepsza niż World of Tanks, nawet jeśli na razie nie tak bogata w zawartość. Warto po nią sięgnąć, warto spróbować, nawet jeśli sparzyliśmy się na poprzednich produkcjach Wargamingu. Nie ma po prostu żadnego konkurenta w walce o serca wirtualnych marynarzy. To jedyne statki w mieście.