Recenzja filmu High-Rise. Morał bez historii

Kamil Ostrowski
2016/04/17 18:30
0
0

Stawiając sobie wysoko poprzeczkę tym łatwiej o klęskę, ale to żadne usprawiedliwienie dla stworzenia słabego filmu.

Recenzja filmu High-Rise. Morał bez historii

Rzadko kiedy chodzę do kin studyjnych, ale High-Rise nie mogłem się oprzeć. Szybko niestety przypomniałem sobie dlaczego z reguły unikam małych salek, pokazów festiwalowych i tym podobnych. Narażam się bowiem na niebezpieczeństwo narażenia się na pseudointelektualne wypociny i przerost formy nad treścią. Ta zgroza dopadła świetnie zapowiadający się film z Tomem Hiddlestonem w roli głównej, oparty zresztą na podobno świetnej prozie J.G. Ballarda. Nie traktujcie tego jako prawdy absolutnej, ale moim skromnym zdaniem obraz ten spodobać się może wyłącznie osobom niezbyt szanującym swój czas, a lubującym się w oglądaniu artystycznych fikołków jakie na polu estetycznym wyczyniają operatorzy, reżyserowie i aktorzy. Krótko mówiąc – to bełkot.

Koncepcja jest niesamowicie ujmująca. Ziemia powoli upada – warunki życia stają się coraz cięższe. Co bardziej zamożni, albo chociażby w miarę usytuowani przenoszą się do wielkich wieżowców, które zaprojektował niejaki Anthony Royal. Są w nich supermarkety, obsługa dba o to, żeby na korytarzach było czysto, żeby nie brakowało wody, energii i tak dalej. Żeby było ciekawiej, wieżowiec dosyć wiernie odwzorowuje drabinę społeczną – na dole mieszka plebs, na środku klasa średnia, na samej górze rzecz jasna uprzywilejowana arystokracja, która masami z dołu. Po pewnym czasie pojawiają się problemy, to z dostawami prądu, to z dostawami żywności, a wreszcie katalizatorem upadku stają się niepokoje społeczne.

Mam niejakie wrażenie, że reżyser filmu Ben Wheatley naoglądał się za dużo świetnego Brazil z 1985 roku i postanowił podjąć się zdania stworzenia równie ujmującego, surrealistycznego świata równoległego. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu potrafi być nawet przekonywujące – poznajemy strukturę dziwacznego świata ograniczonego do jednego wielkiego wieżowca. Wieżowca, który na pozór zapewnia anonimowość, ale jego rzeczywista rola jest inna – ugruntowuje i zabezpiecza interesy tych, którym na rękę jest funkcjonowanie hierarchicznego układu w społeczeństwie. Klasa wyższa gardzi motłochem do tego stopnia, że zapomina o tym jak bardzo jest od niego uzależniona. Klasa średnia cieszy się, że jest wyżej od tych na samym dole, a po cichu także marzy o wspięciu się wyżej. Ci na samym dole pocieszają się, że w ogóle jest dla nich miejsce przy stole, nawet jeżeli dostają ochłapy. Przynajmniej nie są wykluczeni. Jednocześnie jednak jest to grupa najbardziej podatna na niepokoje – to oni bowiem w pierwszej kolejności ponoszą koszty wszelkich dziejowych perturbacji. Nietrudno więc zgadnąć kto będzie inicjatorem zmian w wieżowcu.

High-Rise pełne jest dosyć oczywistej symboliki, a scenarzyści i reżyser nie stronią od moralizatorstwa. Ciężko odnieść wrażenie czego autorzy boją się bardziej – konstruktu społecznego w którym żyjemy, kapitalistycznej ekonomii, naszego wpływu na środowisko czy złośliwej natury człowieka. Komunikat jest jasny i klarowny – człowiek jest zły i wszystko ma się ku gorszemu. Szkoda tylko, że przez mnogość przestróg ten przekaz zupełnie się rozmywa. Ciężko nie odnieść wrażenia, że filmowy High-Rise to pamflet jakiegoś histeryka.

GramTV przedstawia:

Jakby tego było mało w High-Rise mało jest właściwej historii. Przedstawia się nam pewną koncepcję, a późniejsze wydarzenia nie pełnią już żadnej funkcji poza obrazowaniem kolejnych alegorii i metafor. Od pewnego momentu wydarzenia nie są już ciągiem logicznym, historia przestaje przedstawiać jakąkolwiek spójność. Bohaterowie stają się już tylko znakami, symbolami, która mają pełnić funkcję służebną w stosunku do wypowiadanych morałów. Krótko mówiąc – film przestaje być historią, a staje się dziwaczną propagandą. Ogląda się to jak dziwaczny, hipsterski okrzyk rozpaczy.

Sytuację ratują trochę walory estetyczne. Pod tym względem niewiele można High-Rise zarzucić. Zdjęcia, kolorystyka, scenografia, muzyka – te elementy również podporządkowane są moralizatorstwu, ale w tym wypadku jest to do przetrawienia. O ile więc zabiegi scenariuszowe są oczywiste i banalne, wręcz brutalne w swojej dosadności, tak smaczki audiowizualne wychwytuje się z przyjemnością.

Złego słowa nie powiem też o grze aktorskiej, bo nie sposób wymienić jednej złej sceny. Wszyscy, od Toma Hiddlestona, przez Jeremy’ego Ironsa, Luke’a Evansa, aż po mniejsze role jak ta Elizabeth Moss czy Dana Rentona Skinnera zostały zagrane bezbłędnie, a nawet z dużą dozą artyzmu. Przyjemnie jest patrzeć jak fachowcy odnajdują się w swoich zagmatwanych, oderwanych od realizmu rolach. Niestety, okazja do podziwiania aktorskich wygibasów to za mało, żeby usprawiedliwić wyjście do kina.

Ostatecznie High-Rise sprawia wrażenie filmu stworzonego przez osoby o wielkich aspiracjach, mających nawet koncepcję na stworzenie obrazu skłaniającego do głębszych refleksji, ale dzieła niepotrzebnie skomplikowanego, przesyconego środkami wyrazu i potokiem przekazów. Twórcy łapią za ogon kilkanaście srok, ale ostatecznie zostają w garści z wróblem, którym są porządne zdjęcia i aktorstwo. Spodziewałem się więcej i szczerze przyznam, że jestem zwyczajnie, po ludzku, zawiedziony.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!