Nie macie dość emocji po koncercie? Chwytajcie za grę.
Nie macie dość emocji po koncercie? Chwytajcie za grę.
Fear of the Dark, The Trooper, If Eternity Should Fail, Wasted Years - to tylko kilka utworów z prawdziwego i energetycznego widowiska, jakie zaserwowało swoim fanom Iron Maiden niedawno na wrocławskim stadionie. Ale to wcale nie musi być koniec przygody z zespołem, bo niedługo później na urządzenia mobilne trafiła długo wyczekiwana przez fanów żelaznej dziewicy gra - Legacy of the Beast. Czy warto zagłębić się w RPG-owy świat pełen magicznych potworów z piekła rodem i mrocznej atmosfery podsycanej świetną muzyką Iron Maiden?
Żadnego fana nie zdziwi chyba fakt, że głównym bohaterem Iron Maiden: Legacy of the Beast jest maskotka zespołu - mroczny, aczkolwiek urokliwy Eddie. Tego pana znają wszyscy, którzy choćby na chwilę zetknęli się z ekipą Bruce’a Dickinsona. Eddie pojawia się na koszulkach, kubkach, okładkach płyt czy nawet koncertach. Fabuła jest, jak można się domyślić, niezwykle prosta i składa się w pełni na zbieraniu elementów roztrzaskanej duszy Eddiego.
Rozgrywka nie będzie stanowiła żadnego problemu zarówno dla starych, erpegowych wyjadaczy, jak i dla początkujących. Chodzimy zatem od lokacji do lokacji. Początkowo podczas starć kierujemy jedynie ruchami Eddiego, jednak po przejściu krótkiego samouczka dobieramy sobie do drużyny kolejne postacie, które pomagają nam w eliminacji kolejnych przeciwników na planszy. Zazwyczaj występujemy w wersji 3 na 3, jednak niejednokrotnie oponenci stanowią większość na placu boju. Bitwy odgrywają się tutaj turowo - zadajemy serię obrażeń przeciwnikowi, następnie on tłucze nas. Odpada ten, któremu licznik bohaterów wybije 0. Gracz ma tutaj jednak utrudnione zadanie, bo rund w pojedynczym etapie jest przynajmniej 3, tak więc w sumie musi uporać się z kilkoma lub nawet kilkunastoma przeciwnikami.
Rozgrywka początkowo sprawia przyjemność, bo wystarczy dotknąć ekranu w odpowiednim momencie, żeby zadać jak najmocniejszy cios. Uderzymy za wcześnie czy za późno i zadajemy tym samym mniej obrażeń. Kiedy zadajemy ciosy, bądź ktoś wypróbowuje ciosy na nas - ładuje się specjalny pasek agresji, który umożliwia nam przywalenie w oponenta z pełnej pary. Taką fangę może zadać jedynie Eddie. Oczywiście, każda z postaci, jak i każda z odblokowanych wersji „maskotki”, posiada własną umiejętność specjalną - może być to cios zadający obrażenia wszystkim przeciwnikom na planszy, czy umiejętność lecząca. Do tego etapu potrzepujemy specjalnych punktów, które aktywują się na koniec danej kolejki. To jednak nie wystarczy, żeby wciągnąć gracza na długo. Szybko uczymy się, jak wykonywać specjalne ruchy i kiedy macać ekran paluchem, by zadać jak najwięcej obrażeń. Sprowadza się to do machinalnego łomotania w ekran, szczególnie podczas ładowania ciosów specjalnych, które, w większości przypadków, wymagają od nas jak najszybszego „klikania”.
Inne aspekty gry wyglądają za to dużo lepiej. Mamy tutaj to, co powinno znaleźć się w każdym solidnym RPG. Najciekawszym elementem jest tutaj rozwój postaci i sposób, w jaki to robimy. Podczas rozgrywki zdobywamy specjalne odłamki umożliwiające dopakowywanie naszych bohaterów. Nie chodzi tutaj jedynie o Eddiego i kolejne jego wersje, ale również o postacie poboczne. Każdy z odłamków ma swoją rangę, która dodaje określoną liczbę puntów ataku, obrony itp. Możemy zatem wybrać, jakie umiejętności ulepszyć. Dodatkowe punkty dodają nam także specjalne runy. Każdą z nich można tutaj ulepszać, podobnie jak w przypadku bohaterów. Tak więc zdobywany specjalne odłamki, które pozwalają na ulepszenie run, a tym samym ulepszamy umiejętności bohaterów. Zarówno postacie, jak i runy możemy dopakowywać jedynie do pewnego poziomu. Później musimy przeskoczyć na wyższą rangę, a do tego niezbędne są odłamki ewolucji. I choć wszystko wydaje się być początkowo bardzo zawiłe i niezrozumiałe, ostatecznie wychodzi na to, że to najprzyjemniejsza część całej gry i to tutaj spędzamy najwięcej czasu.
Warto też wspomnieć, że mamy tutaj do czynienia z całą gamą ciekawych postaci - od żołnierza rodem z I wojny światowej, poprzez obślizgłe glizdy, na latających bombach kończąc. Z jednej strony z takimi właśnie przeciwnikami walczymy, z drugiej - możemy takich bohaterów pozyskać w ramach rozgrywki. Jak to zrobić? Wystarczy nic nie robić. Za wygrywane bitwy otrzymujemy między innymi specjalne odłamki dusz, które, wrzucone uprzednio do specjalnej maszynki, pomagają nam w pozyskaniu ochotników do walki po naszej stronie. Oczywiście, liczba takich osobników jest ograniczona, ale „plecak” jest spory, więc mieści na tyle, byśmy mogli zaznajomić się z każdym gatunkiem. Jeśli jakiś nam nie pasuje - możemy posłać go precz sprzedając go i tym samym zyskując trochę grosza. Oczywiście, cena postaci zależna jest przede wszystkim od jej rangi.
Gra podzielona jest na kilka światów, a każdy z nich - na kilka etapów. Wbrew pozorom nie jest to mało, bo wszystkie rundy można powtarzać, by zdobywać doświadczenie, runy czy odłamki. W pewnym momencie gra mnie też mile zaskoczyła, bo po przejściu pewnego etapu odblokował się kolejny poziom trudności. Oczywiście, gramy wciąż na tych samych planszach, ale z dużo mocniejszymi przeciwnikami.
Nie będę oryginalna i powiem, że zdecydowanie najlepszym elementem jest tutaj muzyka przygrywająca nam podczas mordobicia. Stare, dobre hity Iron Maiden robią robotę i świetnie pasują do klimatu gry. Od czasu do czasu świetny kawałek przerwie zwycięski krzyk Eddiego. Z tym jest jak ze szczekaniem szczeniaka. Początkowo uznajemy to za fajne, bo w sumie nas bawi, ale z czasem zaczyna ostro wkurzać. Graficznie gra prezentuje się za to nienagannie, choć przydałoby się mniej kanciastych detali. Ogólnie jednak ładnie wyglądają tu elementy plansz, jak i facjata różnych wersji Eddiego, który stanowi w zasadzie reprezentację poszczególnych albumów.
Iron Maiden: Legacy of the Beast to gra free2play. Nie ma jednak róży bez kolców, tak więc spodziewajcie się mikrotransakcji. Na szczęście nie jest tutaj tak, że od razu musicie kasą rzucać w ekran. Twórcy przemyśleli tutaj stosunkowo mało męczący system energii. Za mecz w początkowej fazie płacimy 3 punkty, później pula ta powoli się zwiększa. Podczas rozgrywki (a grałam intensywnie) zaledwie kilka razy udało mi się wyczerpać wszystkie punkty.
Iron Maiden: Legacy of the Beast nie postawiłabym na półce z najlepszymi erpegami, jakie trafiły na mobilki. Z drugiej strony fani gry z pewnością docenią podkład muzyczny i ciekawe wcielenia Eddiego. Faktem jest, że gdyby nie dobra muzyka w tle, pewnie rzuciłabym w diabły rozgrywkę po pierwszych kilku planszach, bo machinalne stukanie w ekran to nie jest coś, co mogłoby mnie przyciągnąć na dłuższy czas.