Jason Bourne to sztampa jakich mało. Gdyby mi za to nie płacili, to uznałbym, że właśnie straciłem dwie godziny życia na darmo.
Jason Bourne to sztampa jakich mało. Gdyby mi za to nie płacili, to uznałbym, że właśnie straciłem dwie godziny życia na darmo.
Jason Bourne to film o szukaniu własnej tożsamości, o korupcji, o spiskach na szczytach władzy, ale także o poczuciu obowiązku, o patriotyzmie w życiu każdego z nas. Moim obowiązkiem było zobaczyć ten film i daj Boże, żeby za skrupulatne wypełnianie obowiązków było dla mnie miejsce w raju, bo przyjemności z seansu nie miałem żadnej i złożyłem małą cząstkę swojego życia w ofierze na ołtarzu dla Gram.pl i dla Was. Wszystko po to, żeby Was ostrzec.
Nie chodzi o to, że Jason Bourne to film wybitnie zły. To film wybitnie przeciętny, absolutnie wyprany z jakichkolwiek prawdziwych emocji i zwyczajnie wtórny w stosunku do poprzednich części. Jest jak piąta herbata parzona z tej samej torebki – brakuje smaku i esencji, żeby móc powiedzieć coś więcej niż że jest, smakuje znajomo i w gruncie rzeczy technicznie rzecz biorąc wciąż jest herbatą.
Powiedzmy sobie szczerze, że filmy z serii o Bournie nigdy nie były szczególnie ambitne i w gruncie rzeczy były niczym innym jak amerykanocentrycznymi politycznymi kryminałami z całkiem ciekawą postacią głównego bohatera i niezłym, lekko ciężkawym klimatem. Początek filmu daje jeszcze jakieś nadzieje na to, że Jason Bourne będzie czymś więcej niż skokiem na kasę. Główny bohater ewidentnie dryfuje w nieznanym kierunku, kto wie dokąd zaprowadzą go nowe dylematy, nowa sytuacja życiowa, nowe wyzwania? Nic z tego, bo znowu mamy to samo, a więc nowy program CIA który Bourne będzie musiał zdemaskować, nowe obławy z których się wymknie, itd.
Jason Bourne jest absurdalnie wręcz wtórny i sztampowy – gdyby był zrobiony lżej i nie był częścią większej marki, to można by pomyśleć, że jego twórcy puszczają do widza oko, obnażając drętwotę współczesnej kinematografii. Fabuła została już przemielona na tysiąc razy w setkach innych filmów, gier, komiksów, książek i tak dalej. Krótko mówiąc, chodzi o absolutną infiltrację za pośrednictwem sieci. Było, było, było, ale wiecie co? Dlaczego by nie spróbować jeszcze raz, tym razem nie szukając w układance miejsca na chociażby jeden oryginalny element. Fabuła jest straszliwie mało oryginalna, ale też przedstawiono ją w sposób zupełnie drętwy, więc w gruncie rzeczy ani przez moment nie zależało mi na tym, żeby Matt Damon powstrzymał spisek czy dowiedział się czegoś o swojej przeszłości. Cała osnowa historii została przedstawiona w sposób nie budzący żadnych emocji, zupełnie jakbyśmy czytali notkę na Wikipedii na temat fabuły Mistrza i Małgorzaty, zamiast faktycznie zgłębiać to dzieło i czuć zawarty w nim ładunek. Zero emocji, zero czaru, zero magii. Nic.
Co w takim razie może uratować nowego Bourne’a jeżeli nie wiarygodna fabuła, tak ważna w przypadku polityczno-szpiegowskich kryminałach? Może wyraziste postaci, gra aktorska, chemia pomiędzy nimi? Niestety znowu jest płasko, bo sam Jason Bourne grany przez przyzwoitego Matta Damona to postać dosyć prostolinijna, nie mówiąc o tym, że została gruntownie wyeksploatowana w poprzednich latach. Troszkę świeżości wprowadza Alicia Vikaner jako ambitna Heather Lee, natomiast Tommy Lee Jones jest o dziwo tylko przyzwoity, chociaż jego rola dawała mu spore możliwości jeżeli chodzi o kreację postaci – z dyrektora CIA można było „ukręcić” nieco więcej.
Ciężko mi pisać tę recenzję, bo cały film można podsumować w dwóch-trzech zdaniach. Wchodzenie w szczegóły wydaje mi się niepotrzebne. Żeby jednak uczynić zadość formie recenzji wspomnę o technikaliach, bo na tym polu Jason Bourne wypada nieźle, nawet jeżeli nie zmienia to odbioru filmu. Praca kamery jest jasnym punktem programu, podobnie jak muzyka i montaż. Dzięki temu sceny akcji wypadają naprawdę przyzwoicie, co w jakiś sposób powstrzymuje nas przynajmniej od zaśnięcia w kinowym fotelu.
Ostatecznie Jason Bourne daje nam odpowiedzi na mało interesujący pytania, nie pchając w żaden sposób fabuły do przodu, co pewnie skończy się zawodem dla fanów serii. Ot, to przyzwoita rozwałka, której miejsce jest na ekranie telewizora w niedzielny wieczór, przed którym siedzi widz i tak spędzający seans na dzieleniu uwagę pomiędzy film a smartfona. Gdybym poszedł na do kina i nie miał z tego tytułu zainkasować pieniędzy za recenzję, to byłbym zwyczajnie wkurzony i miał poczucie, że zmarnowałem piątkowy wieczór. Właśnie przez filmy takie jak Jason Bourne rośnie grupa ludzi, którzy uważają, że kino jest bez sensu, a pakowanie kasy w Hollywood mija się z celem. Zupełnie niepotrzebna kontynuacja, która psuje wrażenie po przyzwoitej klasycznej trylogii i w miarę zjadliwym spin-offie.