Był sobie nastolatek imieniem Jake – przeciętny aż do bólu, wyalienowany i samotny, w dodatku tchórz. Nie miał przyjaciół ani dziewczyny, nie zaznał też rodzicielskiej troski. Chłopak ten miał jednak niezwykłego dziadka, który bardzo go kochał i – chyba jako jedyny – wierzył w jego możliwości. Karmił wnuka niesamowitymi opowieściami, dokumentując je zdjęciami, które ukazywały świat jako osobliwe miejsce, nie zawsze takie, jak uczą w szkole. Rozbudzał w nim pragnienie przygód, podróży i odkrywania nowych, tajemniczych krain, lecz im bardziej Jake (Asa Butterfield) konfrontował się z szarą rzeczywistością, drwinami w szkole i racjonalnymi wyjaśnieniami ojca (Chris O’Dowd), tym mniej wierzył starszemu panu (Terence Stamp). Kiedy jednak jego wiara całkiem umarła i zostały tylko żal i tęsknota, wydarzyło się coś magicznego. Coś wprost z najgorszego koszmaru (co Tim Burton przedstawia tu nad wyraz sprawnie). I chłopiec odkrywa, że gdy trzeba, potrafi zdobyć się na odwagę, a dziadkowe „bajeczki” to wstęp do ważnego zadania: walki z potworami i ochrony osobliwych istot, którym trudno się przed nimi bronić. Dowiaduje się, że tak naprawdę posiada rzadki i potężny dar.
Historie staruszka dotyczyły walijskiej placówki opiekuńczej, prowadzonej przez ekscentryczną panią Peregrine (Eva Green), do której został niegdyś wysłany, by uchronić się przed potworami. Obawy były jak najbardziej zasadne – na terenie Polski w czasie II wojny światowej Żydom nie wiodło się najlepiej. Tytułowa postać z Osobliwego domu pani Peregrine miała wielką moc, potrafiła chociażby zmieniać się w drapieżnego ptaka, lecz to nic w porównaniu z jej główną domeną – władzą nad czasem. W domu mieszały dzieci równie osobliwe co ich opiekunka. Była tam np. dziewczynka o sile dziesięciu dorosłych, niewidzialny chłopiec oraz taki, w którym mieszkał rój pszczół, czy dziewczę, do której nad wyraz pasowało określenie „eteryczna”, bo była tak lekka, że musiała nosić żelazne pantofelki, by nie oderwać się od ziemi. Kiedy dziadek odszedł, załamany tym Jake zapragnął udać się do źródła fantastycznych opowiadań. Terapeutka chłopaka (Allison Janney), pomimo niechęci jego rodziców, przepchnęła pomysł podróży pod pretekstem, iż pomoże mu to pogodzić się ze śmiercią dziadka i poukładać sobie świat na nowo. Oczywiście, powstała w rezultacie układanka nie miała zbyt wiele wspólnego z wizją świata dorosłych.
Historia przedstawiona w Osobliwym domu pani Peregrine opiera się na klasycznych, wydawałoby się wyświechtanych motywach. Totalny przeciętniak, którego niemal nikt nie docenia i nie zauważa, a zarazem dziwak, który w opinii otoczenia zasługuje co najwyżej na litość, koniec końców okazuje się kimś, komu niedawni szydercy powinni dziękować, że raczył zaszczycić ich swą obecnością. Przechodzi drogę od chłopca do mężczyzny, a także od zera do bohatera, zyskując prawdziwą rodzinę, która w każdej sytuacji stanie za nim murem, oraz zdobywa przychylność pięknej dziewczyny (Ella Purnell). To wszystko już było, i to wielokrotnie. Niemniej jednak odpowiednio podane wątki, nawet banalne, nigdy się nie nużą z tej prostej przyczyny, że odpowiadają na potrzeby odbiorców. Dobrze jest marzyć i mieć poczucie, że ocena otoczenia nie musi być równoznaczna z prawdą, a brak zrozumienia i szacunku nie będzie trwać wiecznie. Każdy może okazać się wyjątkowy – jak nie w ten, to w inny sposób. Ponadto pomysłowo i estetycznie przybrane danie może być bardzo smaczne, nawet jeśli składniki znane są aż do znudzenia.
Tim Burton słynie z tego, że jego filmowe obrazy to dający surrealistyczny efekt kontrast mrocznych i krzykliwie pastelowych barw. Rodzaj komiksowo przerysowanego snu, w którym jest „zdziwniej i zdziwniej”. Tak też jest w przypadku Osobliwego domu pani Peregrine, choć, niestety, trzeba powiedzieć, że najbardziej poruszająca (i przerażająca) jest ta część fabuły, która rozgrywa się na zwyczajnej, realistycznej płaszczyźnie rzeczywistości. W ekranizacji Burtona poraża brak kontaktu głównego bohatera z rodzicami, ich wzajemna obcość, która pozostawia w tyle nawet barierę między czarodziejami a mugolami w uniwersum Harry’ego Pottera (swoją drogą, wyraźne podobieństwo sytuacji). Uderza kuriozalność relacji ojca i syna. Chwila, w której ten pierwszy, dogłębnie przekonany, że Jake ma problemy natury psychicznej, mówi mu: Musisz z kimś porozmawiać, lub fakt, że – pomimo wspomnianego przekonania – bez najmniejszej refleksji zostawia go w nowym miejscu, wśród obcych wyrostków, wydają się absurdalne i szokujące. Podobne odczucia budzi matka (Kim Dickens), komentująca ewentualność podróży syna w stylu: Wiem, że ma problemy psychologiczne, ale przecież nie mogę wszystkiego rzucić, podczas gdy wyraz jej twarzy mówi, że nie chodzi tu o „wszystko”, lecz w ogóle „cokolwiek”. A najbardziej niepokojący jest moment, w którym widz wraz z głównym bohaterem ujrzą, co stało się z domem dla osobliwych dzieci. W zestawieniu z dużo późniejszą newralgiczną sceną, łączącą groteskę, tragizm i specyficzny mix grozy z kiczem, który pasowałby do serii Doktor Who, otwiera to furtkę do alternatywnego odbioru niniejszego filmu.
Jeśli odczytamy tę adaptację jako metaforę sytuacji, w której poraniony umysł ucieka przed traumą w krainę fantazji – co najpierw mogło przydarzyć się starszemu człowiekowi, radzącemu sobie z okrutną śmiercią przyjaciół, a później wnukowi, który z kolei, absorbując idée fixe ukochanego dziadka, poszukiwał sposobu, by go nie stracić tak do końca – to Osobliwy dom pani Peregrine będzie miał dużo mocniejszy wydźwięk i okaże się ciekawszym filmem. Chociaż jako umysłowa fantasmagoria nie mógłby się równać z wcześniejszym obrazem Burtona Big Fish lub Labiryntem Fauna Guillermo del Toro ( którego recenzję można przeczytać tutaj). Wydaje się natomiast, że Ransom Briggs, autor powieściowego pierwowzoru (I tomu trylogii), raczej nie miał na względzie równie przewrotnej konstrukcji fabularnej – chciał po prostu stworzyć mieszankę thrillera dla młodzieży z przygodową urban fantasy i wyszło mu to całkiem dobrze. I to jest drugi, ten oczywisty, sposób, w jaki można odbierać ekranizację Burtona. Wtedy jednak główna część fabuły nabierze charakteru całkiem ładnie zrealizowanej, ale dość naiwnej bajki, w której brakuje tego „czegoś”, co sprawia, że zapamiętamy film na dłużej.
Osobliwy dom pani Peregrine charakteryzuje specyficzne dla Tima Burtona połączenie groteski, grozy, humoru i pewnej dozy „cukierkowości”. Słodziutka dziewusia w różowej, falbaniastej sukieneczce ukrywa fizyczną cechę czyniącą z niej potwora, którym można by straszyć inne dzieci, a przemiłe bliźniaki, które radośnie się bawią, z twarzyczkami schowanymi za dziwnymi płóciennymi maskami, są wyjątkowo niebezpieczne. Symptomatyczna jest scena, w której pani Peregrine przerywa ich kłótnię o misia, rozrywając go na pół i tym samym umożliwiając dalszą zabawę. Albo gdy stwierdza, iż ma nadzieję, że podopieczni nie narozrabiali za bardzo w miasteczku, bo jeśli ludzie przyjdą na skargę, znów będzie musiała ich zabić. Jak można się domyślić, wcale nie jest to żart. Jeśli przez chwilę głębiej zastanowimy się nad tym filmem, dostrzeżemy kilka przewrotnych, nacechowanych symboliką sugestii i grę ze stereotypami, np.: dzieci jako potwory / potwory jako prześladowane dzieci, dziewczynka w chłopięcym stroju o magicznym związku z naturą, chłopiec, który myśli tylko o pięknych strojach od najlepszych krawców itd.
Jeśli chodzi o realizację, produkcja zachwyca pięknymi zdjęciami, surową scenerią, szczegółową scenografią i efektami specjalnymi – świetnie ukazano skutki działania mocy osobliwych ludzi i pomysłowo spreparowano potwory, zwane „pustakami”. Oczywiście, nie mogło zabraknąć szkieletów – bardziej zabawnych niż strasznych, choć ci, którzy obrywają, nie ujęliby tego w ten sposób. Niestety, kłania się tu wspomniana „cukierkowość”. „Pustaki”, choć wizualnie fascynują, nie budzą lęku, podobnie jak wiele scen, które w założeniu miały być kuriozalne i jednocześnie makabryczne, a wywołały jedynie uśmiech. To nadmiernie ugrzeczniona wersja light – choć jest wiele ofiar śmiertelnych, nie ujrzymy ani odrobiny krwi. Najstraszniejsza jest de facto wspomniana uprzednio dziewczynka w różowej sukience. Trochę szkoda. Przerazić może za to konstatacja, że dzieci żyjące w pętli czasu ustanowionej przez panią Peregrine mają naprawdę smutną, a nawet jałową egzystencję. Nigdy się nie zestarzeją, nigdy nie umrą, ale i nigdy nie dorosną. Choćby chcieli, nie mogą opuścić pętli i trudno im przeżyć coś naprawdę nowego (to ta mroczna wersja I’ll never grow up w Nibylandii Piotrusia Pana). Przypominają zawieszone na ścianie zdjęcia, co komponuje się ze starymi, klimatycznymi fotografiami będącymi ważnym wizualnym elementem tak filmu Burtona, jak i powieści Riggsa.
Jeśli chodzi o konstrukcję fabuły, znajdziemy tu kilka luk logicznych – zarówno pod względem skutków operowania w tkance czasu, jak i kwestii dziedziczenia oraz działania rożnych mocy u osobliwych. Ważniejszy od tego wydaje się jednak gorzko-słodki przekaz Osobliwego domu pani Peregrine jako utworu o dojrzewaniu, uczeniu się, że zwykle by coś zyskać, coś trzeba poświęcić, i że prawdziwa, szczera więź warta jest takich poświęceń. Choć pozostaje pytanie, czy wieczne życie w wiecznym więzieniu, czy może raczej rezerwacie, jest aby na pewno życiem wartym ocalenia. Ale może magiczność i unikatowość należy chronić za wszelką (nawet taką) cenę? Wracając zaś do realizacji, na pewno nie zawodzi gra aktorska – za klimat odpowiadają zwłaszcza charyzmatyczny Terence Stamp, oszałamiająca urodą i swego rodzaju demonicznością Eva Green oraz rozbrajający Samuel L. Jackson w roli szefa czarnych charakterów. Rozczula polski akcent w filmie: dziadek Jake’a zawraca się doń Tygrysku i trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do występu Magneto w X-Men: Apocalypse brzmi to jak język polski.
Generalnie film można spokojnie obejrzeć, choć nie należy nastawiać się na wiekopomne dzieło, ani też oczekiwać, że to najlepsze z dzieł Tima Burtona.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!