Szarówka za oknem i konieczność przytulania się do kaloryfera sprzyja lekturze. Zimowy klimat udziela się również nam, stąd nowe propozycje książkowe.
Szarówka za oknem i konieczność przytulania się do kaloryfera sprzyja lekturze. Zimowy klimat udziela się również nam, stąd nowe propozycje książkowe.
Dwie odsłony kąciku czytelniczego temu opisałem w paru zdaniach młodzieżową serię, która nieco przypadkiem wpadła mi w ręce. Piąta fala pióra Ricka Yancey’a wyróżniała się niezłą koncepcją i przyswajalną formą, chociaż wielu z Was kojarzy ją pewnie raczej z powodu niezbyt udanej ekranizacji. Druga część trylogii dosyć solidnie mnie zmęczyła, ale po paru tygodniach przerwy udało mi się zasiąść do „trójki” czyli Ostatniej gwiazdy. Chociaż trudno mi było się przełamać, to ostatecznie wróciłem do serii i nie żałuję, chociaż szczerze powiem, że połowa fabuły już mi wypadła z głowy...
Nie da się jednak ukryć, że w finale autor wreszcie robi to, co wychodzi mu najlepiej. Tworzy oryginalne założenia, daje nam chwilę żeby się zastanowić, po czym zadaje interesujące pytania, żeby wreszcie pozwolić czytelnikowi snuć własne domysły. Sądząc po solidnej dawce „hmm”, które spadały na mnie w czasie lektury bałem się, że Yancey ulegnie pokusie nadania całości bzdurnego metafizycznego posmaku, który stałby w jawnej sprzeczności do serii jako całości (ostatecznie to wciąż young-adult fantasy). Na szczęście całość pozostaję wystarczająco mięsista, żeby z powodzeniem sprzedać się jako dobra literatura rozrywkowa.
Ciekawostką jest raczej ciężki ładunek emocjonalny, o którym wspominałem już wcześniej, ale który w Ostatniej gwieździe daje się odczuć jeszcze wyraźniej niż poprzednio. Całość przywodzi na myśl skrzyżowanie X-COMa, The Last of Us i Far Cry’a (tego pierwszego od Cryteka, jeszcze w stylu Wyspy Doktora Moreau).
Trochę zmartwiła mnie końcówka, bo na ostatnich stronach autor zaczyna w pewnym momencie dryfować w kierunku uczuciowo-miłosnego mumbo-jumbo, na szczęście szybko chyba zorientował się, że właśnie dzięki unikaniu prawienia durnych frazesów wyróżnia się z tłumu i sprzedając sobie literackiego „bitchslapa” wrócił na właściwe tory, zamykając całą serię w sposób tyleż ciężki, co orzeźwiający. Nic więcej nie powiem, żeby nie psuć Wam ewentualnej niespodzianki. Ogólnie rzecz biorąc całą serię łyknąć warto, pamiętajcie tylko żeby nie zniechęcać się drętwym środkiem opowieści.
Przyznaję, że Chemia śmierci autorstwa Simona Becketta wpadła w mi ręce zupełnym przypadkiem. Ot, książkę dostałem w prezencie na święta. Mojej uwadze nie umknął napis głoszący dumnie „Światowy bestseller”, ani znajdująca się na odwrocie deklaracja „Sprzedana w Polsce w ponad 100 000 egzemplarzy”. Wydało mi się to dziwne, że pierwsze słyszę o takim hicie i stałem się wręcz podejrzliwy. Chwilka z Wikipedią jednak wystarczyła, żebym dokształcił się w zakresie literatury rozrywkowej XXI wieku i okazało się, że faktycznie – autor może pochwalić się niemałymi sukcesami, bo seria o antropologu sądowym Davidzie Hunterze sprzedała się w aż 21 milionach egzemplarzy (dla porównania trylogia The Hunger Games mogła się pochwalić 26 milionami sprzedanych sztuk na okres przed premierą filmu). Po tej delikatnej ucieczce do przodu pozwolę sobie wrócić do sedna, bo skoro znacie już imię głównego bohatera i dane dotyczące sprzedaży, a nie wiecie nawet o jakim gatunku mówimy, to chyba coś tutaj jest nie tak.
Mamy więc Davida Huntera – lekarza o specyficznej specjalizacji. Główny bohater Chemii śmierci specjalizuje się w badaniu zwłok, które nie są w stanie już nic powiedzieć typowemu patomorfologowi czy technikom policyjnym. Orzekanie o czasie śmierci na podstawie koloru much rozwijających się w ciele zmarłego czy badanie zawartości żelaza w glebie, co może rozstrzygnąć o sposobie śmierci, to tylko niektóre z asów w rękawie doktora Huntera. Oczywiście kryminał o trupach nie byłby właściwie skonstruowany, gdyby sam główny bohater nie trzymał paru nieświeżych zwłok w szafie.
Akcję umiejscowiono na brytyjskiej prowincji, co daje autorowi dosyć szerokie pole do popisu, jeżeli chodzi o coś co lubię nazywać „zabawą wieśniakami”. W obliczu bezkreśnie rozrywkowego charakteru swojego dzieła Beckett stara nadać mu chociażby lekkiego zabarwienia intelektualnego poprzez eksperymentowanie na niewielkiej grupie prowincjuszy, co nosi znamiona odwoływania się do „pierwotnej natury człowieka”. Takie tam pierdoły, moim zdaniem zupełnie niepotrzebne. Sami możecie się domyślać o co może chodzić w kontekście kryminału, którego fabuła obraca się wokół tajemniczych morderstw.
Ostatecznie Chemia śmierci to moim zdaniem bardzo przyzwoity kryminał, który jednak momentami jest napisany nieco na wyrost – autor stroszy się, nastraja czytelnika i sugeruje, że szykuje się coś wielkiego, a ostatecznie dostajemy… normalną zagrywkę rodem z typowych bestsellerowych kryminałów. Nie ma oczywiście nic złego w byciu „po prostu” dobrym kryminałem. Tym bardziej nie rozumiem po co kreować się na coś więcej. Jeżeli jednak zniesiecie momenty w których autor stara się stworzyć pozory, że Chemia śmierci jest czymś więcej niż rozrywką, to dostaniecie porządne pociągowe/autobusowe/samolotowe czytadło. Momentami przekombinowane, ale wciąż niezłe. Nie przymierzając, typowe siedem na dziesięć.
Długo oczekiwany film Assassin's Creed został mocno skrytykowany. Czy powieść napisana na jego podstawie przez Christie Golden oferuje coś więcej? Tak i nie - fabuła jest dokładnie ta sama, ale uzupełniona o opisy uczuć i myśli bohaterów.
Assassin's Creed: Oficjalna powieść filmu pozwala prześledzić losy Calluma Lyncha. Cal, skazany na śmierć za morderstwo, po sfingowanej egzekucji budzi się w placówce Abstergo. Opiekuje się nim doktor Sofia Rikkin, specjalizująca się w genetyce, która szuka sposobu na ulepszenie ludzkości i całkowite wyeliminowanie przemocy ze społeczeństwa. Aby zrealizować cel, potrzebuje potężnego artefaktu - Jabłka Edenu. Dzięki wspomnieniom Calluma, zapisanym w jego genach, odtwarza wydarzenia z życia Aguilara de Nerha, asasyna żyjącego w XV-wiecznej Hiszpanii, by dowiedzieć się, gdzie został ukryty ten niezwykły przedmiot.
Książka przedstawia te same wydarzenia, co film. Każda scena, którą mogliśmy oglądać na ekranie, została opisana z uwzględnieniem drobnych detali, dzięki czemu możemy ją sobie dokładnie wyobrazić. Oznacza to, że na osoby które były w kinie, czeka powtórka z rozrywki... choć nie do końca. Sceny walki czy kaskaderskie wyczyny robią znacznie większe wrażenie na ekranie niż na papierze. Jednak patrząc na filmowych bohaterów, wiemy tylko, jak się zachowywali i co mówili, ale co działo się w ich głowach - musi pozostać w sferze domysłów widzów. Czytelnicy natomiast z łatwością wczują się w role poszczególnych postaci dzięki opisom myśli i uczuć, jakie towarzyszyły każdej z nich.
Kalka filmu oznacza, że w książce pojawiają się identyczne zgrzyty scenariusza, np. proces odcięcia palca świeżo upieczonemu asasynowi (z praktyki tej zrezygnował już Altair na przełomie XII/XIII wieku), beztroskie przetrzymywanie różnego rodzaju broni w pobliżu więźniów w Abstergo (a nawet wkładanie im jej do ręki) czy nie pokazanie, na czym polega prawdziwa moc Jabłka Edenu.
Czytelnicy znajdą na końcu książki kilka dodatkowych scen z życia różnych bohaterów znanych z gier Assassin's Creed. Dzięki nim możemy dowiedzieć się więcej o innych ludziach przetrzymywanych w Abstergo i ich przodkach: Yusufie Tazimie (AC: Revelations), Duncanie Walpole'u (AC IV: Black Flag), Shao Jun (AC Chronicles: China) czy Baptiste (AC: Liberation). Nie są to elementy mające znaczenie dla historii Calluma, ale fani uniwersum z pewnością docenią ten drobiazg.
Assassin's Creed: Oficjalna powieść filmu to pozycja, po którą warto sięgnąć. Sceny znane z kinowego ekranu uzupełnione o opisy uczuć bohaterów i parę dodatkowych smaczków oraz wprawne pióro Christie Golden sprawiają, że książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Warto jednak pamiętać, że jest to dokładny opis wydarzeń z filmu, z tymi samymi niedociągnięciami scenariusza.
Grafoman, autor książek, które zmieniają życie, szarlatan, najczęściej cytowany pisarz w świecie memów – to tylko kilka określeń przypisywanych Paulo Coelho. Brazylijskiemu powieściopisarzowi, którego książki przełożono na ponad 80 języków, a liczba sprzedanych egzemplarzy jest liczona w setkach milionów. Nie da się ukryć, że wokół Coelho wytworzył się swego rodzaju kult – czytelnicy, którzy po przeczytaniu „Alchemika” dziękowali za „otwarcie im oczu”, to całkiem pokaźna grupa. Z drugiej strony, krytycy jego stylu pastwią się nad kolejnymi fragmentami prozy Brazylijczyka i wyśmiewają zawarte w nich mądrości.
Nie zaliczam się do grona wyznawców Coelho, lektura „Alchemika”, „Piątej góry” czy „Zahira” nie zmieniła mojego życia, a po przeczytaniu jego najnowszej powieści utwierdzam się w przekonaniu, że to jeden z najbardziej przereklamowanych pisarzy naszych czasów. Ot, twórca czytadeł dla mas. Jego „Szpieg” to quasi-autobiografia Maty Hari, ikony belle epoque, femme fatale, oskarżonej i straconej za rzekome szpiegostwo w 1917 roku. Coelho przedstawia zwięzłą historię życia egzotycznej tancerki z Holandii w formie fikcyjnej korespondencji między kobietą czekającą na wyrok a jej adwokatem. Treść listów opiera się na faktach, choć siłą rzeczy czytelnik nigdy nie może być pewien, gdzie kończy się prawda, a zaczynają literackie domysły i interpretacje. W efekcie „Szpieg” to bardzo oszczędna opowieść o kluczowej postaci z początku XX wieku. Dla znawców biografii Maty Hari powieść Coelho będzie zbędnym dodatkiem, który nie rzuca nowego światła na doskonale udokumentowany życiorys Margarethy Geertruidy Zelle (bo tak się naprawdę nazywała). Z kolei fani twórczości Brazylijczyka dostrzegą sprawnie napisaną, ale zbyt zwięzłą i po prostu za krótką powieść.
Po premierze „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego, jednego z najważniejszych i najlepiej ocenianych polskich filmów zeszłego roku, temat ludobójstwa na Ukrainie w czasie drugiej wojny światowej wzbudził na nowo ogromne zainteresowanie odbiorców kultury. Wydawcy książek trzymali rękę na pulsie, dzięki czemu w ciągu ostatnich miesięcy w księgarniach pojawił się szereg tematycznych pozycji, żeby tylko wspomnieć o „Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu”, „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” czy „Kolonia Marusia” Sylwii Zientek.
„Kolonia Marusia” to w dużej mierze zbiór wspomnień osób ocalałych z rzezi na Wołyniu, spisanych przez ich córkę/wnuczkę. Sylwia Zientek idzie jednak w swojej niezwykle osobistej powieści o krok dalej. Autorka, niegdyś wzięta prawniczka, po śmierci matki, Haliny stara się zmierzyć z traumą z przeszłości. Pisanie było dla niej swoistym rozliczeniem i katharsis. Wątek ludobójstwa na Wołyniu jest tutaj kluczowy (chociaż nie jedyny – książka nie kończy się na latach 40.) i pozwala zrozumieć motywacje i postawy kobiet z najbliższej rodziny Zientek. Kobiet, które przeżyły piekło i już nigdy nie zdołały powrócić do normalności. Matka autorki opuściła Wołyń, jednak pamięć o mordowaniu bezbronnych Polaków i bestialstwie ukraińskich sąsiadów była raną, która nigdy się nie zabliźniła. Sylwia Zientek z niezwykłą szczerością pisze o trudnym życiu z matką, o lękach i uprzedzeniach. A wreszcie o wolności i samostanowieniu, które przyszły dopiero po śmierci Haliny. „Kolonia Marusia” nie jest kolejną książką o Wołyniu, zawierającą mniej lub bardziej wiarygodne relacje. To prawdziwa spowiedź poprzeplatana naturalistycznymi opisami ludzkiego okrucieństwa. Mocna, szczera, wstrząsająca lektura.