Pamiętacie moment, kiedy najbardziej czuliście się snajperem w grze? Ja pamiętam doskonale, choć to było już kilka dobrych lat temu przecież. To było w Call of Duty 4: Modern Warfare oczywiście, w słynnej, niezapomnianej, kultowej misji w Czarnobylu. Samego snajperskiego strzelania nie było tam zbyt wiele, prawda? Głównie się skradaliśmy, przemykaliśmy, szukaliśmy dobrej pozycji do oddania tego jednego kluczowego strzału. A potem na łeb na szyję zwiewaliśmy, żeby ujść z tego wszystkiego z życiem. I to było fantastyczne, prawda? To całe narastanie napięcia, ta gra wstępna, ta dramaturgia genialnie wyreżyserowanej akcji. Strzał był tylko jeden, ale właśnie przez to taki kluczowy, taki pamiętny i satysfakcjonujący. Mistrzostwo. Szkoda, że brytyjskie studio Rebellion nieszczególnie się w ten światły przykład zapatrzyło tworząc czwartą część swojego Sniper Elite. A właściwie część trzecią i pół, bo zmian w stosunku do poprzedniej gry, tej, która rozgrywała się w czasie kampanii afrykańskiej, jest tutaj tak mało, że nie wiem, czy grze należy się miano pełnoprawnej kontynuacji i kolejnej części w serii. To raczej pokaźny dodatek fabularny, który zupełnie przypadkiem jest tak samo duży jak oryginał i charakteryzują go takie same zalety oraz wady. A zważywszy na fakt, że między wydaniem Sniper Elite 4 a premierą poprzednika minęło prawie 30 miesięcy, można by się pokusić o takie nieśmiałe stwierdzenie, że zalet powinno być więcej, a wad mniej, czyż nie?
Czwarta część strzelecko-wyborowej serii Sniper Elite przenosi nas do ojczyzny pasty i pizzy. Szkoda, że nie jest taka dobra, jak włoska kuchnia.