Wolverine, którego z wyczuciem odgrywał Hugh Jackman, pojawiał się w ekranizacjach Marvela już wielokrotnie, niestety często z marnym skutkiem. Chociaż aktor robił, co mógł, fabuła nieraz wywoływała ciarki – i to nie z powodu dramatyzmu scen, lecz dramatycznego rozmijania się z logiką i klimatem. Tym razem i postać, i jej odtwórca otrzymali należny im szacunek. Logan: Wolverine w reżyserii Jamesa Mangolda wywołuje piorunujące wrażenie nie tylko dlatego, że klimatycznie oddaje tego w gruncie rzeczy niejednoznacznego, pełnego wewnętrznych konfliktów superbohatera, którego podstawą egzystencji jest kumulująca się furia i okiełznywanie (albo i nie) instynktów drapieżcy. Ważne, że nie jest to obraz dla dzieci – i nie chodzi tu o wszechobecną – zresztą świetną wizualnie – jatkę. Tematyka filmu okazuje się ciężka i poważna, a jeśli pojawia się humor, to cyniczny i ironiczny, a w tle i tak pobrzmiewa smutek. Jedyna pozornie bezpretensjonalnie dowcipna scenka jest w istocie ukłonem dla miłośników i miłośniczek komiksowych zeszytów o X-Menach, rodzajem easter egga. Nie ma tu nic lekkiego, pomimo że drugą z najważniejszych postaci – tą, która jest kołem napędowym akcji – stanowi mała dziewczynka, a prócz niej pojawia się też grupka małolatów.
Komiksy o superbohaterach wielu kojarzą się z prostymi opowiastkami kierowanymi głównie do młodszego odbiorcy, tymczasem na początku wcale nie były tworzone z myślą o nim, część późniejszych utworów również adresowano raczej do dorosłych, a na przełomie XX i XXI w. rozpoczął się masowy powrót do tradycji historii zawierających trudne tematy, analogie i smaczki przeznaczone dla osób dojrzałych. Należą do nich np. serie Wolverine: Koniec i Wolverine: Old Man Logan. Niniejszy film także stanowi wersję przyszłości uniwersum Marvela, w której Logan jest steranym życiem, wyniszczonym fizycznie i psychicznie, mierzącym się z własną przeszłością i niemającym zbyt wielkiej ochoty brać się za bary z nadchodzącą przyszłością człowiekiem – właśnie człowiekiem, który chciałby zapomnieć o tym, że jest mutantem. Dlaczego? Raz, że to (bardziej niż kiedykolwiek) nie jest kraj dla starych mutantów, a nowe przestały przychodzić na świat, pomimo niegdysiejszych wizji i teorii Charlesa Xaviera. Dwa: niesamowita regeneracja Wolverine’a ma swoje granice, ranione w tysiącach walk, zatrute adamantium ciało zaczyna go zdradzać. I wreszcie trzy – nasz bohater nie widzi już sensu kolejnych bitew, bo wojna została przegrana, nie ma nadziei, że pojawi się jakiś cel, dla którego warto się poświęcać. Jedynym powodem sprawiającym, że trzeba jeszcze trochę pożyć, jest dług wdzięczności: coraz trudniejszy obowiązek.
Akcja filmu Logan: Wolverine toczy się w 2029 r., ponad cztery dekady od wydarzeń przedstawionych w produkcji X-Men: Apocalypse, której recenzja znajduje się tutaj. Profesor X nie już pełnym zapału Jamesem McAvoyem, lecz udręczonym, starym Patrickiem Stewartem (który wcielał się w owego bohatera podczas różnych wcześniejszych odsłon komiksowego uniwersum). Nie ma już X-Menów, naturalni mutanci właściwie zniknęli, ewolucja początkowo przyśpieszona przez wpływ technologii została przez nią zdławiona... Może istnieć jedynie pod kontrolą firm zajmujących się genetycznymi badaniami i realizujących zamówienia dla możnych tego świata. Seans wprowadza nas niejako w rzeczywistość czerpiącą z cyberpunka. To miejsce, w którym rządzą bezlitosne korporacje, prywatni przedsiębiorcy są niszczeni, a naturalna żywność w większości przypadków pozostaje taką tylko z nazwy. Twórcy często mrugają do widza – bolączka Ameryki, tani i de facto zatruwający organizm syrop glukozowo-fruktozowy, który stanowi jedną z przyczyn otyłości jej mieszkańców, został tu poddany dodatkowej, iście piekielnej obróbce, a wszyscy lękający się dziś modyfikowanej żywności i doświadczeń na ludzkim DNA otrzymują spełnienie swych koszmarów. Realizatorzy zadbali również o szereg uwodzących wzrok szczegółów – cybernetyczne ręce korporacyjnych siepaczy lub inteligentne, ergonomiczne ciężarówki.
W tym wszystkim tkwi Logan, który pracuje jako... szofer i usiłuje ukryć przed światem swego zbliżającego się do kresu życia mentora. Niczym weteran zbyt wielu beznadziejnych starć wydaje się marzyć o tym, by mieć już spokój i móc skończyć z życiem (znalazł nawet sposób). Niestety, w jego egzystencję wdziera się tajemnicza i nad wyraz irytująca Meksykanka Gabriela (Elizabeth Rodriguez) oraz – jak się okazuje – depczący jej po piętach Pierce (Boyd Holbrook), zbir na usługach korporacji Transigen Research. Broni się ze wszystkich sił – w czym przeszkadza mu męczący staruszek, a także kolejny towarzysz niedoli, Kaliban (Stephen Merchant), którego pamiętamy z X-Men: Apocalypse jako dumnego, sprytnego mutanta z przestępczego półświatka – ale na pewne sprawy nawet rosomak nic nie poradzi: na jego głowie ląduje dzieciak z piekła rodem, zarówno pod względem charakteru, jak i możliwości drzemiących w pozornie wątłym ciałku. Niegdysiejszy superbohater decyduje się (niezbyt chętnie i nie z dobrego serca) dostarczyć Laurę (Dafne Keen) w bezpieczne miejsce, zwane Edenem, gdzie według informacji Gabrieli ukrywa się grupa mutantów. I tak fabuła filmu Jamesa Mangolda przechodzi w opowieść drogi nawiązującą do westernu, a raczej antywesternu, ani na moment nie przestając być dramatem obyczajowym i zaledwie na krótkie chwile rezygnując z atrybutów brutalnego kina akcji.
Utwór Mangolda wyraźnie odwołuje się do klasycznego westernu, dokonując odbrązowienia i przewartościowania jak w antywesternie. Bardzo ważnym punktem dla fabuły, naświetlającym widzowi problem non stop poruszany i obracany na wszystkie sposoby w niniejszym dziele, oraz ewolucji małoletniej bohaterki jest scena, w której Laura wraz z Charlesem ogląda końcówkę słynnego filmu Jeździec znikąd (ang. Shane) George’a Stevensa. Powróci ona w bardzo dojmujący sposób. Natury się nie oszuka, Zabijając innych, zabija się siebie – te słowa są odzwierciedleniem sytuacji, jaka staje się udziałem bohaterów. Z jednej strony mamy tu tych dobrych i tych złych; rewolwerowiec, uzbrojony w pazury zamiast broń palną, znów odkrywa w sobie odrobinę szlachetności i broni grupy pokrzywdzonych; nie ma wątpliwości, za kim opowiadamy się w tej bajce. Ale pokrzywdzeni nie są już niewinni, być może nigdy nie mogliby być – zostali skażeni. Ci „dobrzy” mają swoje słabości i nie bawią się w honor, a „złych” można zrozumieć. Wykonują swoją robotę i wierzą w sens tego, co robią. Co więcej, o ironio – ci, którzy naprawdę zasługują na miano pozytywnych bohaterów, lądują jako straty uboczne.
Kolejną szalenie ważną w tym filmie kwestią jest pojęcie rodziny i motyw nieraz trudnej miłości rodzica do dziecka i dziecka do rodzica. Miłość macierzyńska jest zwykle stawiana na piedestale jako coś bezwarunkowego i oczywistego, w istocie stanowi mit, ale instynktownie czujemy, że matce z racji noszenia dziecka w łonie łatwiej pokochać, bo od początku istnieje pewna więź. Miłość ojcowska wydaje się trudniejsza – dziecko jest obcą istotą, z którą trzeba nawiązać kontakt. Logan: Wolverine pokazuje, jak przeskakuje iskra między dzieckiem a ojcem. Pokazuje też, że nie trzeba być biologiczną rodzicielką, by czuć się matką, oraz fakt, że trudna relacja może paradoksalnie prowadzić do olbrzymiej zażyłości i wzajemnego poświęcenia.
Obraz Jamesa Mangolda w tym samym stopniu zachwyca dynamiką scen walki, których jak przystało na film z Wolverinem, mamy całe mnóstwo, co wzruszającymi, dławiącymi gardło momentami. Jest porządnie zrealizowany: Scenariusz może nie epatuje zaskakującymi zwrotami akcji, ale rozbraja metawarstwą (Logan komentujący komiksy o X-Menach) i praktycznie nie ma luk (zawieszone nad kominkiem strzelby wypalają w odpowiednich chwilach). Wyjąwszy sekwencję pewnej ucieczki przez las, która biorąc pod uwagę szkolenie, jakie przeszli uciekinierzy, jest po prostu idiotyczna, ale pal sześć – można przymknąć oko. Charakteryzacja aktorów i efekty specjalne cieszą odbiorcę – mroźna moc młodziutkiej mutantki, cybernetyczna ręka Pierce’a (świetna jest scena, gdy ją naprawia), pazury Logana i ogromne, przypominające kosmiczne stacje żniwiarki, a zarazem przetwórnie kukurydzy. Na uwagę zasługuje dobrze dobrana, komponująca się z obrazem muzyka, a szczególnie utwór Johnny’ego Casha na końcu. No i wreszcie obsada, która zapiera dech. Patrick Stewart wzrusza i rozczula. Boyd Holbrook pokazuje klasę, przekonująco odgrywając osobę, która łączy cechy szubrawca z urokiem „całkiem spoko kolesia”. Hugh Jackman daje z siebie wszystko – a jest to rola wymagająca nie tylko klasycznego aktorskiego warsztatu, ale i sporej sprawności fizycznej – i jest wspaniały, lecz... to nie on okazał się najjaśniejszą gwiazdą tego filmu. Największą atrakcją filmu Logan: Wolverine jest Dafne Keen – absolutnie rewelacyjna w roli Laury, prezentując niesamowity warsztat, zdumiewający u tak młodej osoby.
Można się zastanawiać, czy wersja Mangolda jest oficjalną linią, po której zmierza uniwersum, czy też do pewnego stopnia niezależnym widowiskiem, jak np. Deadpool. To pierwsze wydaje się prawdopodobne, gdy przypomnimy sobie scenę po napisach w poprzedniej odsłonie serii o X-Menach. Warto pamiętać jednak, że w świecie Marvela czas to pojęcie względne, zawsze znajdzie się ktoś, kto może go zmienić. Tak czy owak, nieraz jeszcze możemy zobaczyć tego superbohatera – od lat 80. XX w. do 2029 r. zostało sporo czasu. Jak by jednak nie było, Logan: Wolverine to produkcja, którą wręcz trzeba zobaczyć. Biegnijcie do kin i nie zapomnijcie chusteczek – to nie jest żart ani ironia, wielu widzom mogą się przydać.