Kiełkujące w USA obywatelskie ruchy „naprawowe” chcą wymusić zmianę w traktowaniu klienta przez korporacje. Również gracze mogą na tym skorzystać.
Kiełkujące w USA obywatelskie ruchy „naprawowe” chcą wymusić zmianę w traktowaniu klienta przez korporacje. Również gracze mogą na tym skorzystać.
Macie dosyć tego, że w większości przypadków jedyny sposób na naprawę pogwarancyjną wiąże się z gigantycznymi kosztami? A może obawiacie się monopolu gigantów, krojących za każdą drobną naprawę jak za zboże? Nie przekonują Was bajdurzenia o bezpieczeństwie, dbaniu o dobro klienta i najwyższej jakości świadczonych usług w kontekście korporacji dostarczających nam skomplikowane przedmioty codziennego użytku? Cóż, nie jesteście jedyni. Wkurzeni klienci, przedstawiciele niezależnych warsztatów i aktywiści od lat walczą prawo do naprawy na wielu frontach. To sprawa, która powinna interesować także nas, graczy.
Jeżeli jeszcze nie słyszeliście o „prawie do naprawy”, to powinniście jak najszybciej te zaległości nadrobić i przynajmniej duchowo przyłączyć się do walki z korporacjami, które jak mogą utrudniają życie użytkowników starszych urządzeń, niejako wymuszając kupowanie nowych sprzętów. W Stanach Zjednoczonych o takie prawo walczy The Repair Association. Ograniczone prawo tego rodzaju istnieje w Unii Europejskiej i dotyczy pojazdów samochodowych (możecie zagłębić się w ten temat tutaj: ROZPORZĄDZENIE (WE) NR 715/2007 PARLAMENTU EUROPEJSKIEGO I RADY z dnia 20 czerwca 2007 r. Co ciekawe, w USA podobne prawodawstwo ugrzęzło z uwagi na silne lobby motoryzacyjne. Obecnie w kilku stanach planowane jest wprowadzenie bardziej ogólnej ustawy, która gwarantowałaby prawo do naprawy w stosunku do wszystkich skomplikowanych urządzeń, które w tej chwili są objęte bardziej lub mniej ukrytym monopolem: od smartfona, przez kombajny rolnicze, po układy jezdne samochodów elektrycznych.
Na czym dokładnie „prawo do naprawy” miałoby polegać? Pierwsza sprawa to nieutrudnianie życia domorosłym majsterkowiczom. Projektując urządzenia przemysłowi twórcy nie mogliby tworzyć barier, które w sposób nieuzasadniony tworzyłyby przeszkody nie do pokonania, bądź niezwykle trudne do przezwyciężenia, np. poprzez zmuszanie użytkownika do korzystania z dedykowanego, drogiego i reglamentowanego sprzętu. Druga sprawa: producent musi udostępniać dokumentację i oprogramowanie warsztatowe w sposób umożliwiający dokonywanie napraw przez konsumentów i mniejszych przedsiębiorców. Koniec z koniecznością wykupywania horrendalnie drogich licencji na proste aplikacje serwisowe czy instrukcje obsługi oferujące porady wykraczające poza „skontaktuj się z salonem sprzedaży”.
Rzecz jasna producenci szeroko pojętego „hardware’u” są zdecydowanie przeciwni. Najgoręcej protestować ma w tej chwili Apple, które zamierza zająć stanowisko w tej sprawie w czasie publicznych konsultacji w organie legislacyjnym Nebraski – pierwszego stanu w USA, który na poważnie chce zająć się prawem do naprawy. Oczywiście w miarę rozkręcania się kampanii na rzecz prawa do naprawy, można się spodziewać, że pojawią się kolejni przedstawiciele korporacji zatroskani o biednych, nieporadnych amatorów, którzy mogą zrobić sobie krzywdę podczas napraw. Argumentami używanymi podczas tego typu debat do tej pory były: możliwość skaleczenia się potłuczonym szkłem czy możliwość wybuchu baterii. Ciężko jest mi wymyśleć jakieś nowe „przeciw”, więc prawdopodobnie korporacje będą powtarzać jak mantrę, że jesteśmy idiotami i możemy zrobić sobie krzywdę.
Nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego twórcom sprzętu do grania, zazwyczaj wielkim korporacjom, nie widzi się funkcjonowanie takiego prawodawstwa. Wystarczy, że ustawa przejdzie w jednym kraju czy stanie, a udostępnione instrukcje momentalnie za pośrednictwem sieci rozprzestrzenią się na całym świecie, burząc aktualny ład w relacjach producent-konsument, który w gruncie rzeczy jest dosyć służalczy do momentu zakończenia okresu gwarancyjnego, a następnie zupełnie „olewkowy”, od upływu zwyczajowych dwóch lat do końca świata. Swoją drogą, te minimalne dwa lata rękojmi to i tak wielki sukces ruchów pro-konsumenckich w Unii Europejskiej. W USA takie odgórne obostrzenia nie funkcjonują, chociaż zwyczajowo przyjęty jest rok obowiązywania gwarancji.
Gracze konsolowi pamiętają jeszcze pewnie problem słynnego RRODa, który dziesiątkował swego czasu wczesne wersje Xboksa 360. Z drugiej strony barykady, mowa tutaj o PlayStation 3, grasował mniej powszechny, ale nie mniej groźny YLOD. Padały i padają w dalszym ciągu czytniki optyczne, dyski twarde, zasilacze, odbiorniki i nadajniki różnego rodzaju. W większości przypadków naprawy w serwisach wiążą się z wymianą jednego z uszkodzonych elementów. Diagnoza nie jest przesadnie skomplikowana (byłaby jeszcze łatwiejsza, gdyby producent udostępniał oprogramowanie serwisowe), a wymiana na nowy sprzęt to raczej rzadkość, a jeżeli już, to zazwyczaj spowodowana jest ostrym „zawaleniem” serwisu reklamacjami. Problem pojawia się natomiast w momencie gdy okres gwarancyjny minął. W takim wypadku musimy liczyć się z tym, że najprawdopodobniej najbardziej opłacalnym wyjściem z sytuacji będzie sprzedaż konsoli na części i zakup nowej.
Nie trzeba być wielkim mózgiem i złotą rączką elektrotechniki, żeby potrafić wymienić parę elementów zgodnie z instrukcją znalezioną w sieci. W tym właśnie problem - korporacje nie chcą, żebyśmy naprawiali swoje sprzęty sami. Nie chcą, żeby robili to specjaliści w osiedlowych warsztatach. O wiele wygodniej i zyskowniej jest namówić klienta do zakupu nowego urządzenia, bądź skroić go na naprawie pogwarancyjnej. Część z Was mogła już przeżyć szok w momencie uświadomienia sobie, że autoryzowane serwisy potrafią zażądać połowy wartości telefonu za wymianę szybki czy złącza USB. W przypadku mojego tabletu serwis za wymianę digitizera zażyczył sobie około tysiąca złotych (wartość sprzętu wynosiła wtedy jakieś 1200), natomiast niezależny serwis zrobił to za ułamek tej kwoty. W swoich lepszych czasach zrobiłbym to zresztą sam, bo potrafiłem i lubiłem bawić się sprzętami, a umówmy się, że odkręcenie paru śrubek, odpięcie taśm i wymiana podzespołu zgodnie z instrukcją to nie jest poziom który wymaga posiadania dyplomu inżyniera, tylko odrobiny odwagi i paru wolnych godzin. Palec do budki kto poza mną jeszcze wymontowaną płytkę z GPU od Xboksa 360 wsadzał do piekarnika, żeby wygrzać luty. Mi udało się w ten sposób przedłużyć żywot konsoli o dobrych parę miesięcy. Dziś są nie tylko fora internetowe, ale też serwisy takie jak ifixit, które służą pomocą w takich wypadkach. Miłośnicy napraw z całego świata chętnie dzielą się wiedzą, co nie jest na rękę korporacjom, goniącym za wynikami sprzedaży.
Kto chce się bawić ze sprzętem, powinien mieć do tego prawo. Na własną odpowiedzialność oczywiście, ale bez tworzenia sztucznych problemów. Byłem w stanie przeżyć to, że twórcy wmanewrowali nas w przyjęcie fikcji, wedle której gier nie kupujemy, tylko wykupujemy usługę dostępu do oprogramowania, byłem w stanie przeżyć konieczność opłacania abonamentu za możliwość gry przez sieć na konsolach, ale nie przeboleję zmonopolizowania napraw i przyjęcia, że klient jest durną, dojną krową, która gdyby dostała do ręki śrubokręt, to pewnie wydłubałaby sobie oko.