Prawo Sturgeona. Tak tylko rzucam temat, który rozwinę za chwilę, żebyśmy mieli jasność co do tego o czym będzie dzisiejszy felieton, bo w podsumowaniu do tego wrócę i będziemy mieli wszystko ładnie i logicznie spięte w klamrę. Przejdę do tegoż Sturgeona już za moment, ale najpierw muszę bardzo ładnie przeprosić, o wybaczenie błagać i uzasadnić tego Mass Effecta. Otóż, Androbieda jest głośna. My tutaj, na Gram.pl, choć staramy się nieść kaganek oświaty i tak dalej, podlegamy nieubłaganym prawom rynku. Tak samo jak Electronic Arts i BioWare. I tak samo jak oni, wydając kolejnego Mass Effecta, i dojąc markę już nawet nie ręcznie, rzemieślniczo, tylko przemysłowo, za pomocą tych okropnych urządzeń, które montuje się na mlecznej krowie, my również drążymy aktualnie gorący temat.
Recenzję opublikowaliśmy przed premierą, gdy żaden z was, czytelników, jeszcze w grę nie grał. Teraz już graliście. Gracie. Żyjecie tą grą. A my mamy dość skromny zestaw narzędzi, by w tym przeżywaniu gry razem z wami uczestniczyć. Bo, kurcze, recenzji nie możemy napisać w tydzień po premierze, jak już zagracie i chcecie o tym pogadać, z przyczyn oczywistych, o których tutaj nie będę już pisał, bo nie są aż takie istotne dla głównego wątku tego felietonu. Dość rzec, że musimy się właśnie uciekać do takich form i wybiegów, jak właśnie pisanie tekstów o Mass Effect: Andromeda, które recenzjami nie są. Wybaczcie. My też doimy biedną krówkę. Wszyscy doją swoje krówki, tak w sumie. Ale ta głęboka, filozoficzna, holistyczna myśl, też nie jest zbieżna z sednem tego tekstu, więc jej nie rozwinę, choć jest bardzo ciekawa przecież. Doję więc Andromedę, ale mam naprawdę szczerą nadzieję, że nie tak jak Electronic Arts i BioWare. Oni odstawili fuszerkę. A ja bym przy okazji tegoż wykorzystywania Krasuli chciał się z wami podzielić czymś, takim przemyśleniem weekendowym, które wydaje mi się cenne.
I tu wracamy do prawa Sturgeona. Cóż to za dziwo? Theodore Sturgeon, amerykański twórca literatury science-fiction, o którym pewnie nie słyszeliście, ba, ja sam nie słyszałem do dziś, co zresztą bardzo mnie dziwi, bo wygląda na to, że to naprawdę łebski gość, skoro wymyślił takie prawo… uch, zgubiłem wątek w za długim zdaniu… Będę pisał dalej i udawał, że nic się nie stało. Tenże Sturgeon sformułował zasadę, która w dużym skrócie twierdzi co następuje – 90% wszystkiego, to g…., ekhm, przepraszam, chciałem powiedzieć, że byle co. Szajs, znaczy się. Jedno dzieło na dziesięć ma wartość jakąkolwiek. I odnosi się to do całej kultury i twórczości tak naprawdę, od jej tak zwanych wysokich form, jak literatura, muzyka czy kino, do tych najniższych i najzwyklejszych, czyli na przykład opinii wygłaszanych przez ludzi. Jest to teza dość kontrowersyjna, ale… jak się tak zastanowić… słuszna, prawda? Oczywiście, można z nią polemizować. Można na przykład twierdzić, że nie jest prawdziwa zawsze i wszędzie, bo choć całkiem dobrze charakteryzuje aktualną produkcję tekstów kultury przeróżnych, to w ogóle nie ma zastosowania przy analizowaniu tych dawniejszych. Bo wiadomo, że dawniej było lepiej i wszystko stało na wyższym poziomie. Ale to nie jest prawda, bo patrzymy na przeszłość przez pryzmat tego, co się z tej przeszłości zachowało do dziś, a nie tego, co wtedy faktycznie było. A zachowało się właśnie tych 10% kultury, która nie była g…., no, ech, synonim jakiś niech ktoś podrzuci… nawozem? O! Nawozem. Naturalnym. Bezglutenowym. Chyba. Nie ważne zresztą. Wydaje nam się, że na przykład muzyka klasyczna jest taka cudowna, bo Mozart, Beethoven i tak dalej. Tyle, że oni to jest ta jedna wartościowa dziesiąta właśnie. Było jeszcze 90% innego muzycznego nawozu wtedy. Nie przetrwał. Ale był. Zawsze jest. A Sturgeon ma rację. No, dobra, ma 10% szansy na to, że ma rację, jeśli jego własne twierdzenie zastosujemy do rozbioru logicznego tegoż stwierdzenia. Ale dla wygody przyjmijmy, że dobrze gadał.
I teraz ta nasza biedna Mass Effect: Andromeda. Co z nią? Jak się ona ma do prawa Sturgeona? Otóż tak, że jeśli ktoś by nas usiłował przekonać, że to jest dobra gra, a nie jest przecież, że tak wtrącę na marginesie, gdyby jednak próbował nam to wmówić, to powinniśmy mieć świadomość tego, że owa osoba ma bardzo, ale to naprawdę bardzo nikłe szanse na to, żeby mieć rację. Dlaczego? Dlatego, że prawo Sturgeona właśnie. Jeśli je tu zastosujemy, a musimy to zrobić dwustopniowo, to okazuje się, że twierdzenie, że Mass Effect: Andromeda to dobra gra, ma tylko 1% szans na bycie prawdziwym. Najpierw musimy przecież przyjąć, że na 90% ta gra jest popkulturowym nawozem, tak? Tak. A potem jeszcze wziąć poprawkę na to, że opinia osoby, która twierdzi, że obornikiem Androbieda nie jest, także ma tylko 10% szans na to, by mieć jakąkolwiek wartość. Zostaje 1%, prawda? To znaczy, pewnie znajdzie się jakiś matematyk, który mi zaraz udowodni, że się nie znam na permutacjach czy tam innych różniczkach i to nie jest tak naprawdę ten jeden procent, tylko jakaś inna szansa, a ja jestem durniem i źle policzyłem. I mu przyznam rację, bo też mi się wydaje, że źle policzyłem, ale jestem na tyle słaby z matematyki, że nie wiem nawet jak i dlaczego. Moje kompetencje w tym obszarze są na tyle wysokie tylko, bym wiedział, że właśnie niepoprawnie przeprowadziłem to działanie. I wszyscy moim znajomi, którzy się na tym znają, w tę piękną niedzielę nie siedzą w domu, więc nie mam ich jak zapytać. Dlatego dla potrzeb dalszego wywodu uznajmy, że ten 1% nas obowiązuje i jest faktem. Dla wygody.
Zatem, opinia, że Mass Effect: Andromeda to dobra gra, ma tylko 1% szans na bycie prawdą. To już udowodniłem, poniekąd. Oczywiście, to ma zastosowanie do wszystkich gier. Twierdzenie, że GTA V jest dobrą grą, też ma tylko ten procent szansy na bycie słusznym. I tu akurat Rockstar się elegancko zmieścił w marginesie. Brawo. BioWare się nie zmieściło. Mało kto się mieści, według prawa Sturgeona. Ale… co z tego? No nic w zasadzie. Chciałem się z wami tylko podzielić, w tę ciepłą, sielską, słoneczną niedzielę, którą nie wiedzieć dlaczemu spędzacie siedząc w domu, gapiąc się na monitor i czytając te moje wypociny, taką właśnie zabawną konstatacją. Jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek wam powie, że jakaś gra, czy w zasadzie cokolwiek innego, jest dobra, to możecie mu teraz roześmiać się w twarz i zniszczyć go retorycznie prawem Sturgeona, udowadniając biedakowi, że ma tylko 1% szans na rację. I sami też możecie pamiętać, że wygadując takie rzeczy na temat dowolny, macie 99% szans na to, że racji nie macie. Ja osobiście będę bardzo wdzięczny, jeśli osoby komentujące takie recenzje, jak tamta moja, traktująca o Mass Effect: Andromeda, i identyfikująca tę grę jako pełnoprawnego członka grupy 90% dzieł kultury będących ekskrementami, wezmą łaskawie to powyższe pod uwagę. Wszystkim zaoszczędzi to czasu, nerwów i pieniędzy. Zwłaszcza tych wydanych na takie kiepskie gry. I to dzięki naukowemu podejściu. Super, nie?
Mam nadzieję, że was ta zabawa logiką i prawem Sturgeona rozbawiła tak jak mnie. I że niedziela minęła tak przyjemnie, jak wyglądała. I że nie jesteście źli, że tak żartowałem sobie kosztem Mass Effect. Ja wiem, że wszyscy już mają dość mówienia o tej grze, bez różnicy, czy dobrze, czy źle, bo nie jest tego warta po prostu. Wyszła jak wyszła, po co drążyć temat. Naprawdę przepraszam, po prostu była pod ręką i dobrze nadawała się jako ilustracja uniwersalnej tezy. Zabawnej tezy, ale tylko pozornie będącej żartem, bo tak naprawdę całkiem nieźle opisującej naszą rzeczywistość i przydatnej w życiu codziennym. Jeśli ta Andromeda bardzo kłuje w oczy, to możecie podstawić za nią dowolną inną grę, która pasuje do twierdzenia. Hmm... mogłem to napisać na początku...