Powinienem zacząć tak: dzień dobry, dobry wieczór - w sumie nie mam pojęcia kiedy to przeczytacie. Kto słuchał podcastu pr0gram (którego dalsze losy nie są jasne, ale i nie przesądzone) , na pewno rozpoznaje takie powitanie. Nie jest ono jednak stworzone przeze mnie, pochodzi sprzed ćwierci wieku. Po prostu kiedyś wgryzło mi się w pamięć, okazało się być memem - bo memy to nie tylko obrazki. To wirusy myśli - o rozmaitym pochodzeniu. Istniały nim powstał internet, w zasadzie istnieją odkąd ludzki mózg zaczął ogarniać myślenie abstrakcyjne. Ten konkretny wirus sprzedała mi ekipa kabaretu Klika. Tak zaczynali swoje programy radiowe Marek Sobczak (niestety już nieżyjący) i Antoni Szpak. Jeden mówił “dzień dobry”, drugi “dobry wieczór”, a wtedy pierwszy dodawał “w końcu nie wiadomo, kiedy to puszczą” - i była to aluzja do cenzury PRL, która przecież mogła wstrzymać emisję programu.
Kodowanie popkultury - wymyśliłem sobie taką nazwę-wytrych, przez wieloznaczność pozwalającą mi sięgać po różne tematy. W swoim nowym cyklu felietonów chcę się zajmować między innymi właśnie dekonstrukcją kodu, szukaniem źródła - tak jak właśnie wskazałem pierwowzór memetycznie u mnie zagnieżdżonego powitania. Innym nurtem ma być kodowanie jako element tworzenia gier. W tym wypadku zajmował się będę tym, jak elementy popkultury trafiają do wnętrz programów tworzonych w studiach deweloperskich. No i oczywiście mam też możliwość pisania o tym, jak to finalnie wychodzi. Czyli częściowej dekonstrukcji, komentowania jak z popkulturą czy nawet ogólniej z tekstami kultury, poradzili sobie ci czy inni twórcy. Growi, filmowi, literaccy - kto mi tam się nawinie pod rękę, co akurat będę czytał, oglądał, w co grał.
Dziś moim natchnieniem jest gra Vikings: Wolves of Midgard. Choć tematem odwołuje się do krain na północ od nas, powstała za południową granicą, a wydawca znajduje się na zachodzie. Studio Games Farm to firma słowacka, a Kalypso Media to koncern niemiecki. Germanie mają sporo wspólnego z Wikingami, słowaccy górale jakby mniej. Może stąd nieco nieporozumień. O ile z początku fabuła i nawiązania do mitologii nordyckiej jakoś dawały radę, o tyle później coraz więcej zaczynało mi w scenariuszu zgrzytać. Misz-masz tekstów kultury wywołał zawrót głowy, a to w sposób naturalny spowodowało mdłości. Nagle uświadomiłem sobie, że poziomem i głębią obróbki mitologii gra przypomina mi kreskówki z cyklu Kacze opowieści. Przed laty ze zgrozą patrzyłem, jak traktowane są rozmaite legendy i klasyczne opowieści przez oprawców pracujących dla studia Disneya. Tym razem odczucia miałem analogiczne.
Nie wyłuszczę porządnie swoich zastrzeżeń bez zdradzenia niektórych elementów fabuły Vikings: Wolves of Midgard. Ostrzegam, ale też spieszę z usprawiedliwieniem: czytając to, co zaraz napiszę niewiele sobie zepsujecie zabawę. Bo scenariusz jest szczątkowy, niezbyt mądry, do tego serwowany głównie za pomocą katastrofalnie banalnych dialogów. W tym “diabloidzie” i tak chodzi o tłuczenie wrogów, a nasz bohater/bohaterka to chodzący topos tępego barbarzyńcy z północy. Uwaga, zaczynam! O ile z początku wszystko kręci się wokół mitologii nordyckiej, zagrożenia ze strony gigantów i niezbyt miłej perspektywy, że nadejdzie Ragnarök, to twórcy najwyraźniej uznali, że to nie wystarczy. Pojawia się więc Cesarstwo, wzorowane na tym rzymskim, ale wyznają boga bogów, nie zaś jedynego, do tego rządzone przez biskupów. Cały kler to magowie, elementaliści. W szeregach armii są zaś paladyni i krzyżowcy, ci ostatni jakby żywcem wyciągnięci ze schyłku średniowiecza.
Potem robi się już tylko ździwniej i ździwniej. Armiami cesarstwa dowodzi Bellatrix, naprawdę twarda laska. Wkrótce okazuje się, że nie jest to jej prawdziwa tożsamość, tak naprawdę jest żoną króla Arturusa z Albionu. W grze Vikings: Wolves of Midgard Ginewra ma imię będące wariacją celtyckiego pierwowzoru, ogólnie wszystkie postaci z mitu arturiańskiego mają tożsamość w dziwny sposób zakamuflowaną (na przykład Myrthin zamiast Myrdhina, czyli Merlina). Bałagan eskaluje, dochodzi do tego, że dla tamtejszego Artura odzyskujemy tamtejszą wariację zamku Camelot z rąk sił Cesarstwa dowodzonych przez zbuntowaną tamtejsza Ginewrę, a obie strony konfliktu wyznają tę samą religię, której podstawą jest kult Vanów, czyli... aniołów (z tym bogiem bogów na czele). Zaraz, czy ta gra nie była sprzedawana jako wikińskie klimaty i takie tam?
To idealny moment, by przypomnieć sobie niejakiego Homera, króla Itakwaki, który tron odziedziczył po Ulissesie. Jego miastu zagrażała zła wiedźma Kirke, która postanowiła pozbyć się władcy za pomocą magii. Niby był w łódce na wodzie, można by go zatopić, ale jej plan był inny: wysłać Homera w przyszłość. Czar spartoliła, bo jej napsocił kot. W efekcie magia zadziałała odwrotnie, ściągając z naszych czasów jacht ze Sknerusem McKwaczem i jego siostrzeńcami na pokładzie. Homer został uratowany, ale cała ekipę czekało jeszcze mnóstwo wyzwań, w tym spotkanie z kaczodziobymi syrenami, które okazały się być tylko wabikami wyrastającymi z głowy olbrzymiego potwora. Nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że scenarzyści Vikings: Wolves of Midgard oglądali w młodości za dużo Kaczych opowieści.
W momencie gdy Kacze Opowieści królowały na ekranach telewizorów, czyli na początku ostatniej dekady zeszłego wieku, byłem już zadufanym w sobie późnym nastolatkiem, który pożarł całą zawartość biblioteki szkolnej i większość zasobów pobliskiej publicznej. Teksty kultury znałem tak dobrze, jak to było możliwe, bo czytywałem też opracowania mitologii i tomiszcza o dawnych cywilizacjach wydawane w ramach tak zwanej serii ceramowskiej. Patrzyłem na te disneyowskie wynalazki z dzikim przerażeniem. Bo zdawałem sobie sprawę, że dla wielu dzieciaków może to być jedyny kontakt z mitologiami. Że nie sięgną głębiej i tak już im zostanie ten król Homer syn Ulissesa i mąż Ariel. Że na moich oczach całe pokolenie jest ogłupiane papką ze zmielonych tekstów kultury, które tak podziwiałem. Potem dorosłem i straciłem żar, ale w duszy i tak pozostał żal.
Z wiekiem człowiek rozumie coraz więcej. Zwykle jest to rodzaj smutnej konstatacji rzeczywistości, tym smutniejszej, im bardziej zbliży się do psychologii społecznej i socjologii. Dziś już uważam, że nieszczęsne Kacze opowieści w żaden sposób nie mogły zaszkodzić dzieciakom. Bo te z nich, które łykną tę zmiksowaną popkulturową karmę dla kaczek, były stracone i tak. Bo oznacza to niezdolność poszukiwania, pogłębiania wiedzy. Pomyślałem nawet przez chwilę, że może jest jakiś malutki promil odbiorców, dla których kontakt z tak przetrawioną i wyplutą na ekran papką z tekstów kultury będzie bodźcem do poszukiwania pierwowzorów. Ale potem minęła mi gorączka i zdałem sobie sprawę, że bredziłem w malignie. Bo owszem, takie pomieszanie mitów jak w przypadku disneyowskich remiksów czy słowackich bajek o wikingach i Arturze jest znakiem, że dzieje się coś dobrego. Ale samo w sobie dobrem żadnym nie jest i nie będzie.
Co takiego dobrego się dzieje? Otóż teksty kultury nie są martwe. Pamiętacie niezbyt ambitny film Gniew Tytanów? Był tam jeden motyw, który pochodził jakby z innego scenariusza. Ludzie zapominali o bogach, więc ci kamienieli i obracali się w pył. Oglądając to, zdałem sobie sprawę, że to kod, zawarty przez scenarzystów. Kod do tego, co im przyświecało: utrzymać mit żywym, nie pozwolić mu zamienić się w głaz. Dopóki bowiem obracać będziemy tekstami kultury, wplatać je w nowe formy, będą istnieć. Jasne, patrząc na efekty takich działań w Vikings: Wolves of Midgard czy Kaczych opowieściach, aż by się chciało źródła objąć jakąś ochroną, zabronić dokonywania na nich tak brutalnych czynności. Ale robiąc to, zamienilibyśmy wspaniałe teksty kultury w omszałe ramoty, pokryte pajęczyna i kurzem. Do ich wersji źródłowych mało kto by sięgnął. A tak, kosztem mnóstwa pokracznych tworów i iluś tam dziełek nijakich, czasem możemy otrzymać coś bardzo wartościowego.
Przed laty oglądając anime Jin-Rô (Jin Roh: The Wolf Brigade) dostaliśmy z Trashką ataku europejskiej dumy i złościliśmy się, bo Mamoru Oshii wplótł w scenariusz książeczkę z baśnią o Czerwonym Kapturku, w wersji dziwacznej i przefajnowanej. Jakim prawem Japończyk ośmielił się pomyśleć, że lepiej od Europejczyków rozumie nasz europejski tekst kultury? No dobra, my ichnie obrabiamy, ale... No i wtedy nadeszła chwila wstydu. Okazało się, że genialny japoński reżyser po prostu dotarł do starej, źródłowej wersji baśni, której my nie znaliśmy, bo od dekad jest mielona i przerabiana na lekkostrawną papkę dla dzieci. Nie w ramach popkultury. W ramach specyficznego myślenia o dziecięcej psychice. To właśnie popkultura przywróciła nam - japońskimi rękami - europejski pierwowzór. Tak więc wybaczam Słowakom Wikingów, a Disneyowi Homera. Ot, skutki uboczne czegoś, co jest kluczowe dla istnienia i rozwoju kultury. Proszę nie patrzeć w tę stronę, proszę zwiedzać dalej...