Najwięcej krwi napsuły mi gobliny. Autentycznie kląłem na czym świat stoi i wygrażałem pięścią tym małym, wrednym skubańcom, gdy raz po raz masakrowali mi moich ulubionych, od maleńkości wypieszczonych najemników. Emocje sięgały zenitu i naprawdę niewiele brakowało, żebym znienawidził, szczerze i na całe życie, tych krzywogębych sukinkotów. Dlaczego? Dlatego, że nie są głupi. Wręcz przeciwnie. Gobliny w Battle Brothers to nie są zwyczajowi chłopcy do bicia, głównie dlatego, że te, przez wrodzoną uprzejmość nie powiem czyje, syny, stosują bardzo przemyślaną i skuteczną taktykę. Bazuje ona na broni zasięgowej. Gobliny mają tych swoich łuczników-snajperów, odzianych w bieda-stroje maskujące. I mają ich dużo. I parszywcy umieją skupić się na konkretnym przeciwniku, co zwykle prowadzi albo do jego nagłej śmierci, albo do trwałego kalectwa, czy czegoś w tym rodzaju. Ale to nie jest główny problem. Nie, sęk w tym, że do tych skubanych strzelców nie można się dostać. Kryją się śmierdziele za elegancko trzymającymi szyk włócznikami, wyposażonymi w tarcze. A dobrą ścianę tarcz najeżoną włóczniami jest w Battle Brothers diabelnie trudno przełamać. Zwykle korzystamy z tego my, formując własną. I wtedy jest wszystko w jak najlepszym porządku. Ale jak wróg nam wyjedzie z taką taktyką? Cóż, wtedy jest źle. Bardzo źle, bo tutaj zwycięska bitwa to nie takie starcie, w którym wszyscy wrogowie zostali posiekani, porąbani i podziurawieni jak należy, ale taka, w której nikt z naszych nie zginął. Zgony po drugiej stronie są domyślne. Straty po naszej – nie do zaakceptowania.
Rzecz o tym, jak banda obdartych najemników pokonała kultowe legendy