Korzenie fantasy jako gatunku są wrośnięte głęboko w kulturę. Tak naprawdę zależnie od założeń przyjętych przez badacza, punkt początkowy można dowolnie przesuwać w czasie. To znaczy nie do końca dowolnie, bo potrzebny jest jednak jakiś przedstawiciel homo sapiens opowiadający historię i drugi jej słuchający. Jeden spec od literatury powie, że do fantasy zaliczają się mity, inny się obruszy i wytłumaczy, że to wykluczone, bo mity nie były traktowane jako opowiastki, lecz jako wykładnia prawdy o świecie. W takim razie być może początki są związane z romansami rycerskimi? A może dopiero Szekspir z Burzą i Snem nocy letniej zasługuje na miano prekursora gatunku? Zaraz zjawi się jednak specjalista, który powie krótko: przed XX wiekiem nie było fantasy jako gatunku nawet w świadomości samych twórców, więc nie dopisujmy do listy na siłę nic sprzed pojawienia się Czarnoksiężnika z krainy Oz.
Ja zaś powiem jeszcze co innego. Jak każda nazwa gatunku czy podgatunku, fantasy jest etykietką tyleż pożyteczną, co sztuczną. Jakbyśmy jej nie przykleili, zawsze spod spodu będzie wystawała jakaś inna. Na przykład baśń. Do tego różne nacje mają swoje metkownice z etykietkami. U anglosasów najczęściej używaną systematyką jest duży gatunek speculative fiction i mieszczące się w nim pomniejsze, w tym SF, fantasy czy horror. W naszym języku dodaliśmy sobie do tego podziału dodatkowe utrudnienie. Otóż półki ponazywaliśmy analogicznie, ale cały regał dla utrudnienia nazwaliśmy fantastyka. Tak więc fantasy to cześć fantastyki. Spojrzyjcie na to świeżym okiem. Trochę to głupio wygląda, nie? Do tego gdyby posłużyć się uzasadnioną analogią do baśni, to fantasy byłoby w zasadzie gatunkiem nadrzędnym.
Pewnie patrzycie na dwa powyższe akapity i zastanawiacie się, co ja bredzę. No bo przecież każdy wie, że fantasy to elfy, krasnoludy, miecze, czary i mocarni barbarzyńcy. Więc co ja z tym Szekspirem, mitami i innymi farmazonami. No więc niby tak, ale nie. Otóż to, co od kilku dekad odruchowo traktujemy jako właściwe fantasy, jest jedynie podgatunkiem. Zwanym heroic fantasy. To właśnie na tej części półki stoją powieści J.R.R. Tolkiena, Roberta Howarda, narnijskie dzieła C.S. Lewisa... No dobrze, to nie jest takie proste, ale ten podgatunek jest najbardziej pojemny. Pozostałe się z nim przenikają: high fantasy, dark fantasy, sword and sorcery (czyli magia i miecz) - obiecuję kiedyś wgryźć się w te zawiłości, przekopać szufladki. Na razie zostańmy przy uproszczonej nieco, ale i usprawiedliwionej systematyce. Czyli przy owej fantastyce bohaterskiej.
Istnienie tego literackiego kanonu, wydzielenie się heroic fantasy i zdominowanie macierzystego gatunku nie było bynajmniej procesem naturalnym. Jest to w zasadzie dziełem jednego człowieka. Facet nazywał się Lin Carter (a właściwie Linwood Vrooman Carter) i był niezbyt wyróżniającym się pisarzem, za to wybitnym redaktorem naczelnym. Gdy Władca Pierścieni stał się światowym przebojem na fali rewolucji dzieci kwiatów (hippisi się totalnie zakochali w tej powieści), zrozumiał, że dzieje się coś ważnego. Na dodatek coś, na czym da się sporo zarobić. Od 1969 do 1974 roku dla wydawnictwa Ballantine tworzył serię wydawniczą, w której prezentował fantasy skierowane do dorosłych czytelników (w kontraście do bardziej młodzieżowej i dziecięcej literatury). W tym celu często sięgał do zapomnianych utworów, publikowanych kiedyś w groszowych magazynach. Czyli dzięki swej rozległej wiedzy stworzył kanon.
Tak więc jeśli idzie o powstanie ram tego, co dziś odruchowo nazywamy fantasy, Lin Carter zrobił co najmniej tyle samo, co J.R.R. Tolkien. W pewnym sensie czyni to również obu panów winnymi aktualnych problemów, drążących ten podgatunek literacki. Tolkiena skazałbym za podżeganie, a Cartera za sprawstwo. Tak a nie inaczej skodyfikowany kanon spowodował bowiem degenerację całego gatunku fantasy. Po pierwsze za sprawą zawłaszczenia go przez heroic fantasy, po drugie za sprawą postępującego z czasem uwstecznienia. No bo skoro w kanonie mamy elfy, krasnoludy, miecze, czary i mocarnych barbarzyńców, to najlepiej się nie wychylać. Angielskie słowo “fantasy” przekłada się na fantazję, wyobraźnię. Ile zaś owej fantazji i wyobraźni jest w mechanicznym powielaniu schematów? No fajnie, że powstaje tyle powieści, całych cykli w fantastycznych światach. Tyle, że większość z nich operuje tymi samymi toposami, specjalnie stara się pozostać w ramach tego, co czytelnicy znają i lubią. No a skoro poruszamy się po terytorium doskonale znanym, to gdzie tu miejsce na prawdziwą fantazję? Wyobraźni w tym tyle samo co w kryminałach, tylko dekoracje inne. Do tego nie tworzone na potrzebę danej opowieści, a jedynie wypożyczane z magazynu. Krótko mówiąc, w tej wersji fantasy z trudem zasługuje na swoją nazwę.
Jak do tego doszło? Uwierzcie mi, to był moment. W latach siedemdziesiątych XX wieku heroic fantasy eksplodowało, rodząc zarówno dzieła wybitne, jak i mnóstwo dziełek wtórnych. Choć może się to wydać niektórym osobom lekko zaskakujące, często za produkcję zarówno z niższych, jak i wyższych półek byli odpowiedzialni ci sami twórcy. Nie jest też tak, że Carter dokonał jakiegoś magicznego przełomu, bo owi pisarze podążali swoją ścieżką i wczesniej. Teraz jednakże była ona jasno oświetlona. Tu przywołuję kolejnego oskarżonego, czyli Michaela Moorcocka, twórcę bardzo nierównego. Zawdzięczamy mu zarazem kawałek tego dobrego kanonu, jak i sporo chłamu. Jego winą jest to, że miał dobrą rękę do pisania i był płodny. Przeprowadzając wywiady z licznymi liczącymi się pisarzami i innymi twórcami (w tym tymi odpowiedzialnymi za gry) zawsze słysze to nazwisko wśród inspiracji. Rozmówców dobieram (-y, bo zwykle “wywiadówki” przeprowadzamy razem z Trashką) sobie uważnie, więc z twórcami podrzędnego fantasy nie mamy okazji konwersować. Ale z kilku prób wynika brutalna prawda: oni tez w młodości byli zakochani w Moorcocku.
Jestem też niemal pewien, że gdyby zjawisko dotyczyło samej literatury, choroba nie rozwinęłaby się tak szybko, a być może nawet wcale. Żadna dziedzina sztuki nie działa jednak w próżni. Muzy to raczej stadne dziewuchy. W tym miejscu czas przywołać kolejnego z oskarżonych. Jest to Gary Gygax. Bo to on w drugiej połowie lat siedemdziesiątych doprowadził do powstania RPG. System Dungeons & Dragons był z założenia radosną zabawą. Wrzucono do niego wszystko, co akurat w fantasy kręciło ekipę, która go tworzyła. Gdyby na tym się zatrzymało... Nowa forma rozrywki szybko jednak zdobyła popularność i Gary Gygax doczekał się licznych naśladowców. Jego mieszanka może i nie była wysublimowana, ale wysokokaloryczna. O tym, jak oryginalni byli jego pierwsi następcy, niech zaświadczy tytuł innej gry RPG z tych czasów: Tunnels & Trolls. Jakieś pytania? Dziękuję, nie widzę.
Do Polski moda na RPG zawitała z opóźnieniem, ale uwierzcie mi, że - znowu podpieram się licznymi wywiadami - współcześnie aktywni twórcy fantasy to osoby, które w liceum i na studiach zagrywały się w RPG. A za takim D&D szła cała masa powieści, które w zasadzie bardziej niż prawdziwą literaturę przypominały rozbudowany zapis z sesji gdzieś przy stole w piwnicy. Dla jednych ta bezwartościowa pulpa stała się motorem, punktem odbicia. Wiecie o co chodzi? “No przecież ja mogę lepiej”. O tych co naprawdę mogli jeszcze sobie kiedyś pogadamy. Pozostańmy przy drugiej grupie, która stwierdziła co innego - “ja też tak potrafię”. Tych dzisiaj jest na rynku najwięcej. Nawet jeśli ich powieści nie przypominają rozbudowanego dziennika z sesji, to trawi ich choroba wtórności. Nie myśląc, że mogą lepiej, pozostali na poziomie, który scenariuszach RPG jest akceptowalny, ale w literaturze już jakby mniej. Czyli na obracaniu tymi samymi toposami w ramach jednego uniwersalnego szablonu fantasy.
A przecież na początku było inaczej. Budując swój kanon, Lin Carter sięgał po dzieła różne. O ile powieści Tolkiena były niesamowitym eksperymentem, polegającym na stworzeniu całkowicie alternatywnej mitologii i świata z nią związanego, co też było jedynie pretekstem do zabawy na głębszym poziomie, o tyle taki Howard był z innej bajki. On bawił się w przebudowę naszej mitologii, dodając do niej swoją wizję ery hyboryjskiej - a w jego czasach takie podejście nie było aż tak rażące, jak by było dziś, bo wiedza o naszej historii dopiero się porządkowała. Kolejny nestor, Lewis, przemycał hurtowo postawy czysto chrześcijańskie, chcąc przy okazji uczyć moralności w coraz bardziej zwariowanych i niemoralnych czasach. Obok nich byli autorzy mniej ambitni, nawet w kanonie Cartera, ale jakoś to się równoważyło. Dziś nie ma równowagi. Są ziarna wśród plew. Do tego ziarna doceniają krytycy i wyrobieni czytelnicy. Pasza z plew zajadają się miliony. Czytają minimalnie się od siebie różniące historie osadzone w minimalnie się od siebie różniących światach. Dobrowolnie poddają się czytelniczej lobotomii. Bo to co czytają, jest fantasy tylko według speców od marketingu. Wyobraźni, fantazji zostało tam tyle, co kot napłakał.
Oczywiście żaden z moich dzisiejszych “oskarżonych” nie jest w pełni winny. Bo oni sami z siebie nie zrobili nic złego. To my, jako zbiorowy konstrukt odbiorcy, sami sobie to zrobiliśmy na przestrzeni zaledwie pół wieku. Dlatego, całkowicie świadomie, oddalam najcięższe zarzuty, skoro już je tutaj rozpatrzyliśmy. Trochę napsocili, bo bez nich nie bylibyśmy tu i teraz, pożerając piętnasty tom czwartej sagi o elfach, krasnoludach, mieczach, czarach i mocarnych barbarzyńcach. My, zbiorowy odbiorca, jesteśmy głównymi winnymi zaistniałej sytuacji. Wydaliśmy pieniądze na paszę z plew, choć tyle samo kosztowały dania mistrzów kuchni. Bo mistrzowie kuchni potrafią nawet z elfów, krasnoludów, mieczy, czarów i mocarnych barbarzyńców upichcić coś wyjątkowego. Jako gracze znacie chyba co najmniej jeden przykład z naszego polskiego podwórka. Zresztą tymi dobrymi przykładami zajmę się za tydzień. I pewnie jeszcze za kolejny i w ogóle nie raz, bo fantasy to temat-rzeka.