Jeżeli lubicie popatrzeć na szybkie samochody, a Szybcy i Wściekli śmieszą Was swoim nadęciem, to Baby Drivera nie możecie odpuścić.
Jeżeli lubicie popatrzeć na szybkie samochody, a Szybcy i Wściekli śmieszą Was swoim nadęciem, to Baby Drivera nie możecie odpuścić.
Jestem świeżo po seansie z Baby Driverem. Dosłownie pół godziny temu wyszedłem z kina, więc zupełnie na świeżo mogę opisać uczucia, które wciąż we mnie się kotłują. Po pierwsze dziwny rodzaj satysfakcji, jakbym właśnie wykonał manewr, który nadwyrężył zawieszenie samochodu, a mnie samego wcisnął delikatnie w fotel. Nic niebezpiecznego, po prostu czysta radość z ruchu. Po drugie - leciuteńki niedosyt. Jakbym chciał, żeby samochód chociażby delikatnie zarzucił na zakręcie, bo chociaż poczułem delikatny zastrzyk adrenaliny , to jednak wiem, że mógłbym przycisnąć pedał gazu trochę mocniej i prawdopodobnie wyszłoby lepiej. Po trzecie, czuję pewność, że obcowałem z czymś dobrym i chociaż nie zostanie to ze mną na dłużej, to jak przejażdżka drogim autem, jest wartością samą w sobie. Taki właśnie pozostaje „posmak” po Baby Driverze.
Fabuła sama w sobie jest prościutka – młody kierowca o ksywce Baby próbuje zerwać z gangsterskim półświatkiem do którego nie pasuje. Tylko… czy aby na pewno nie pasuje? Ok, nie pasuje. Cholera jasna, streściłem całą historię. Niemniej, to nie dla fabuły oglądacie Baby Drivera . Jeżeli chcecie na czymś scenariuszowo zawiesić oko, to zwróćcie uwagę na traktowanie postaci. Jest coś cudownego w tym jak szybko i leciutko przechodzi nam konkluzja, że nic nie jest czarne, ani białe. Scenariusz frywolnie żongluje postaciami, sytuacjami i akcją. Moim zdaniem wyraźnioie widać tutaj inspirację Drive – film na młodzieżową modłę powiela parę schematów z genialnego filmu Nicolasa Refna i dorzuca swoje trzy grosze.
Co więcej, Baby Driver to chyba najlepszy film od dawna o jeżdżeniu. Od czasu Drive nie czułem tej zwyczajnie pierwotnej ekscytacji i mięsistości pościgów samochodowych. Wspomniani w nagłówku Szybcy i Wściekli mają się do Baby Drivera jak wrestling do boksu. Większość filmów „pościgowych” jest zwyczajnie wulgarna i stanowi raczej wyobrażenie o tym jak powinien wyglądać pościg samochodowy i życie mięśniaków w szybkich furach. Film Edgara Wrighta traktuje pościgi z pewną dozą przyziemności, nie pozbawionej jednak elementu magicznego – samochody i prędkość pozostają realne, jednocześnie stanowiąc główną (i zabójczo skuteczną) broń głównego bohatera, który posługuje się nią w sposób spektakularny, aczkolwiek cudów nie ma. Baby jest niczym Bruce Lee jazdy – pokona każdego, ale nie strąci helikoptera wystrzeliwując pojazd z rampy przejeżdżającej lawety.
Inną kwestią są zdjęcia i realizacja w ogóle, które trzeba ocenić jako pierwszorzędne. Od strony wizualnej Baby Driver jest bardzo żywy i lekki, natomiast montaż i zdjęcia dodają mu odrobiny dramatyzmu tam i siam. Pościgi i akcje przestępcze to już w ogóle majstersztyks – napięcie i tempo są idealnie tonowane, wobec czego widz nie odrywa wzroku od ekranu nawet na minutę.
Skłamałbym, gdybym jednak powiedział, że do Baby Drivera nie mam żadnych zastrzeżęń. Przede wszystkim nieszczególnie spodobał mi się dobór ścieżki dźwiękowej. Mam wrażenie, że nieco mocniejsze utwory przysłużyłyby się widowisku. Nie żebym nie doceniał starej, dobrej nuty, ale mam uwierzyć, że młodzieniaszek który w wolnych chwilach nagrywa własne mikstape’y, nie słucha żadnej porządnej techniawy ani łubudu? Nie dajcie się zwieść mocnej muzyce z trailera – w rzeczywistości o wiele częściej mamy tutaj brzdąkanie starego rocka czy jazzu.
Swoje zastrzeżenia mam też co do zakończenia, któremu moim zdaniem zdecydowanie zabrakło kopa. Ciężko ponarzekać mi trochę więcej na ten temat, nie zdradzając fabuły, więc musicie mi po prostu uwierzyć na słowo – po świetnym filmie, a zwłaszcza wymiatających ostatnich trzech kwadransach, będziecie spodziewać się czegoś więcej.
Ogólnie rzecz biorąc Baby Driver to bardzo dobry film, a największym moim zarzutem w stosunku do niego jest fakt, że nie jest idealny. Zabrakło trochę mocy, odrobinki geniuszu aktorskiego (przy czym Ansel Elgort w głównej roli radzi sobie znakomicie) i porządnej końcówki, żeby z filmu Edgara Wrighta zrobić pozycję kultową, a tak jest tylko na czwórkę z plusem. Mimo wszystko to bardzo dobre kino, które z czystym sumieniem polecam.