Ciąg dalszy niech już nastąpi - recenzja serialu Castlevania

Jakub Zagalski
2017/07/18 11:00
0
0

Brutalnie, zabawnie, ale zdecydowanie za krótko.

Ciąg dalszy niech już nastąpi - recenzja serialu Castlevania

- Osobiście gwarantuję, że Castlevania zakończy złą passę i będzie pierwszą dobrą adaptacją gry wideo stworzoną na Zachodzie – takimi słowami Adi Shankar, producent wykonawczy nowego serialu Netfliksa, zapowiedział animowaną "Castlevanię". Dotrzymał słowa?

Akcja serialu rozpoczyna się w 1455 roku w Wołoszczyźnie, historycznej krainie w Rumunii. Do posępnego zamczyska otoczonego rzędami ludzkich szkieletów nabitych na pale dociera znachorka, Lisa z wioski Lupu. Kobieta zdaje się nie zważać na potencjalne niebezpieczeństwo czyhające za murami, jest uparta, pewna siebie i żądna wiedzy, którą zgodnie z legendą posiada rezydent zamku. Lisa jako jedyna ze swego otoczenia ma dość przesądów i tradycyjnej medycyny, która opiera się na absurdalnych założeniach. Dlatego zrobi wszystko, by nieść skuteczną pomoc swojemu ludowi – w przeciwieństwie do Włada Drakuli Tepesza, który wita odważną niewiastę w swoich nieskromnych progach.

Pod względem fabularnym netfliksowa "Castlevania" jest bardzo przyjazna dla osób nieznających wampirycznego uniwersum Konami. 4-odcinkowa seria stanowi wprowadzenie do świata znanego z gier, kreśli mitologię i wyjaśnia motywacje. W gruncie rzeczy ten króciutki sezon (zaledwie cztery epizody trwające nieco ponad 20 minut) to prolog z Lisą i zakochanym Drakulą oraz filmowa ekspozycja reszty postaci. Wprawka przed rozwinięciem właściwej przygody, która zgodnie z zapowiedzią twórców potrwa dwa razy dłużej i rozpocznie się najpewniej dopiero w przyszłym roku.

O tym, że animowaną "Castlevanię" warto obejrzeć, nie trzeba przekonywać żadnego fana gier Konami. Pozostaje więc pytanie, czy cała reszta potencjanych widzów ma tu czego szukać? Słowa Adiego Shankara o nakręceniu "pierwszej dobrej adaptacji gry wideo na Zachodzie" brzmią bardzo zachęcająco. I chociaż czuć w tej deklaracji czczą przechwałkę, to trzeba przyznać, że serialowa "Castlevania" ma wiele zalet, które były dla mnie rzeczywistym zaskoczeniem.

Pierwszy zwiastun sugerował, że będziemy mieć do czynienia z mroczną, krwawą i brutalną opowieścią dla dojrzałego odbiorcy. Wszechobecne kościotrupy i hektolitry przelewanej krwi faktycznie sprawiają, że nie jest to dobranocka, choć w rzeczywistości "Castlevania" jest daleka od stylistyki mrocznego horroru. Scenarzysta, znany wszystkim fanom komiksów Warren Ellis (który nota bene pisze też scenariusze do gier, np. Dead Space), postanowił przełamać brutalność i grozę poczuciem humoru. Już pierwsze spotkanie Lisy z Drakulą zawiera zaskakująco swobodny i autentycznie zabawny dialog. W podobnym, lekko żartobliwym tonie, jest utrzymana postać głównego bohatera, Trevora Belmonta.

GramTV przedstawia:

Ostatni potomek wielkiego rodu to typ beztroskiego zawadiaki, a nie dzielnego rycerza, który niesie pomoc ludziom w potrzebie. Koniec końców Trevor jest bohaterem pozytywnym, który stawia czoła potworom z piekła rodem, jednak scenarzysta zadbał o zróżnicowanie jego charakteru. Zdecydowanie nie jest to postać jednowymiarowa, za co należy się duży plus. Ellis wyciąga na wierzch jego ludzką stronę, pragnienia i słabości. Scena bijatyki w karczmie idealnie podkreśla, z jakim typem człowieka mamy do czynienia – tajemniczym, zabawnym, a zarazem ukrywającym bolesne wspomnienia. Co więcej, nie jest to typowy zabijaka, który rozstawia wszystkich po kątach z palcem w nosie. Te jego słabości i ułomności pokazane na samym początku sprawiają, że Trevor Belmont to bohater, którego chce się poznać, bo wiemy, że może nas czymś jeszcze zaskoczyć.

Świat przedstawiony to z pozoru zero-jedynkowy obraz, chociaż i tu zdarzają się nieoczywistości godne odnotowania. Cały motyw księży chrześcijańskich uwikłanych w walkę z poplecznikami Drakuli jawi się jako wyrazista krytyka kleru, służącemu bardziej Szatanowi niż Bogu i ludziom. Trevor nienawidzi księży, którzy również nie pałają do niego miłością, ale kiedy przychodzi co do czego, łowca wampirów prosi o pomoc pewnego sługę Kościoła w walce z siłami nieczystymi. Mitologia "Castlevanii" jest spójna i wiarygodna, co nie znaczy, że uczestnicy całej opowieści mają oczywiste i jasno nakreślone motywacje. Co prawda wielu z nich można z łatwością przejrzeć, ale scenarzysta zadbał o kilka niespodzianek i zaskakujących rozwiązań.

Największą wadą "Castlevanii" jest zdecydowanie niedosyt, jaki pozostawiają cztery krótkie odcinki. Jak wcześniej wspomniałem, to bardziej połączenie prologu i ekspozycji, a nie pełnoprawny sezon. Zapowiedź wielkiej przygody, która rozpoczyna się niczym rasowe RPG – od skompletowania drużyny. I niestety tylko zapowiedzią, bo na właściwy rozwój wydarzeń przyjdzie nam jeszcze sporo poczekać. Pierwszy sezon nakreśla charakter serialu, fascynuje (albo odrzuca – co kto lubi) sugestywną brutalnością. Flaki latają po ekranie, a demony nie oszczędzają nawet małych dzieci. Sceny rzezi co prawda nie dominują, ale jest ich na tyle dużo, że nie poleciłbym "Castlevanii" widzom o słabszych nerwach. Z drugiej strony mamy tu sporo wątków humorystycznych, przy czym nie jest to rodzaj slapstickowej komedii, a bardziej dosadnych dialogów wywołujących uśmiech na twarzy. Łącząc to z efektowną brutalnością, otrzymujemy bardzo ciekawy efekt.

Wracając do wad serialu, muszę wspomnieć o warstwie graficznej, która nie zrobiła na mnie piorunującego wrażenia. "Castlevania" ma genialne, stylizowane intro (do obejrzenia powyżej), ale właściwy film niczym szczególnym się nie wyróżnia. Szkoda, bo przed premierą słyszałem, że twórcy chcą się wzorować na projektach Ayamiego Kojimy z Castlevania: Symphony of the Night. Gdzieniegdzie widać podobieństwa do tej klasycznej już gry, ale kreska w serialu jest zdecydowanie bardziej uproszczona niż to, co znamy z artworków Kojimy. Podobnie montaż pozostawia wiele do życzenia, gdyż jest autentycznie nierówny. Niektóre sceny walki są świetnie zagrane i wyreżyserowane, ale dynamiczna końcówka ostatniego odcinka (pominę szczegóły) jest toporna i sprawia wrażenie źle zanimowanej. A mówimy tu o naprawdę widowiskowym i ważnym pojedynku.

Animowana "Castlevania" jedną rzecz robi doskonale – sprawia, że ma się ochotę na więcej. Pierwszy sezon łyknąłem w niespełna dwie godziny i nie uważam tego czasu za stracony, ale to tylko zapowiedź. Całkiem ciekawie opowiedziana, jak na standardy przygodowego anime, i zawierająca sporo atrakcji dla miłośników estetyki gore. Serial nie tylko dla fanów grywalnej Castlevanii, bo jak wcześniej wspomniałem, scenariusz nie wrzuca widza na głęboką wodę, więc można śmiało oglądać bez znajomości Belmontów, Alucarda i reszty ferajny. Na koniec małe ostrzeżenie przed dubbingiem – w oryginalnej, amerykańskiej wersji można usłyszeć doświadczonych aktorów pokroju Richarda Armitage'a, Jamesa Callisa czy Grahama McTavisha, którzy zdecydowanie nie wznieśli się na wyżyny swoich możliwości. Niestety znacznie gorzej wypadł polski dubbing, który ku mojemu zdziwieniu również pojawił się w menu wyboru wersji językowej. "Starania" rodzimych aktorów przypominają dubbing gier RPG z lat 90. - uszy więdną od słabiutkiego wyczucia sytuacji na ekranie, i konia z rzędem temu, kto będzie w stanie obejrzeć wszystkie odcinki po polsku.

Komentarze
0



Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!