I figa z makiem, obiecanki cacanki, a miłośnikom i miłośniczkom powieściowego cyklu wielkie rozczarowanie. To, co zaprezentowali twórcy filmowej Mrocznej wieży, nie ma zbyt wiele wspólnego z prozą Stephena Kinga. Oczywiście imiona, które występują w produkcji wyreżyserowanej przez Nikolaja Arcela, będą znajome. Pojawi się też wieloświat ze światem pośrednim oraz światem kluczowym, ba! padnie też nazwa Ziemie Jałowe. Tyle że nie uświadczymy związanych z nimi co ciekawszych elementów książkowej intrygi. Ujrzymy w filmie Rolanda Deschaina z Gilead (Idris Elba), Jake’a Chambersa (Tom Taylor) i człowieka w czerni (Matthew McConaughey). Tylko że i oni, i ich historia ulegli ogromnym zmianom – i nie da się tego wytłumaczyć alternatywną linią czasową tudzież restartem dokonanym przez rewolwerowca, bo nie do poznania zmieniło się również całe uniwersum. Zostało potwornie uproszczone. Tak samo motywacje postaci.
Mamy więc sobie światy z wieżą w centrum wszechświata, którą człowiek w czerni aka Czarnoksiężnik brutalnie atakuje – ma się rozumieć po to, by ją zburzyć. Kiedy wieża runie, nadejdzie chaos i potwory z pozaprzestrzeni, które jak na razie trzyma z dala moc rzeczonej mistycznej budowli. Wtedy też nasz czarny charakter zyska władzę nad tym, co pozostanie, i będzie sobie panował, stąpając po trupach leżących na zgliszczach świata, a raczej światów. W zasadzie bez sensu. Oczywiście tego typu bzdurne motywacje pojawiają się w wielu naiwnych fantasy, literacka Mroczna wieża jednak leży na zupełnie innej półce. Kto czytał serię, pamięta, że nie było żadnych pająkowatych stworów, niebezpieczeństwo związane z destrukcją wieży polegało na tym, że tak naprawdę nie było wiadomo, co się stanie z uniwersum. Utwory obfitowały w zabawę liniami prawdopodobieństwa, wyróżniała się bolesna, pokręcona historia Jake’a Chambersa.
O sztandarowym cyklu Stephena Kinga można długo mówić, pochylając się zwłaszcza nad rozmachem wizji, filozoficznymi akcentami, społecznymi obserwacjami i stopniem komplikacji fabuły, tymczasem Mroczna wieża Nikolaja Arcela to po prostu banalna opowiastka urban fantasy, w dodatku young adult. Mamy tu wszystkie odpowiednie elementy, by uznać ją za historię ku pokrzepieniu serc dla nastolatków, którzy czują się odrzuceni przez otoczenie, samotni, „inni” i niezrozumiani przez własną rodzinę – w to właśnie zmieniła się wspomniana wyżej historia Jake’a. Otóż Czarnoksiężnik, wspomagając się bandą szczuropodobnych sługusów, poczyna sobie coraz śmielej, co odbija się we wszystkich światach – w naszym skutkuje nietypowymi trzęsieniami ziemi. Oczywiście młodociany protagonista to jedyna osoba, która jest w stanie dostrzec, co kryje się za pozornym gniewem natury. Niestety, wszyscy wokół uważają, że stanowi to wyraz traumy po stracie ukochanego ojca. Tak więc mamy chłopca, który uchodzi za wariata, podczas gdy tak naprawdę posiada potężną moc. Mamy archetypowego pomniejszego wroga bohatera, czyli negatywnie nastawionego doń ojczyma (Karl Thaning), który zdominował kochającą, lecz zagubioną, zmęczoną matkę (Katheryn Winnick) i pragnie pozbyć się syna, by w pełni przejąć kontrolę i zdobyć jej uczucia na własność. Mamy też arcywroga, iście baśniowe „wielkie zło”, z którym nastoletni główny bohater musi się zmierzyć w walce o ocalenie świata. W tym celu przechodzi drogę od zera do bohatera pod okiem herosa z innej rzeczywistości, robiącego tu za figurę ojca idealnego, bo z jednej strony surowego, który kształci chłopaka i wyprowadza go na „mężczyznę”, z drugiej zaś cierpliwego, wyciągającego delikwenta z tarapatów – i co jeszcze ważniejsze – również potrzebującego pomocy (to zaś podwyższa samoocenę Jake’a).
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że Roland to bohater złamany życiem, który porzucił świetlaną ścieżkę i oddał się zemście, tak że dopiero trzeba przypomnieć mu, iż w gruncie rzeczy wciąż jest szlachetnym człowiekiem, oddanym sprawie ważniejszej niż on sam, i że nie może zrezygnować ze swej prawdziwej misji. Czyli znowu banał. Dlaczego właśnie tym zastąpiono motywacje książkowego pierwowzoru? Bo łatwiej to pokazać? Bo historia będzie prostsza, bardziej archetypiczna i zaspokoi nawet niewybredne gusta? Postać człowieka w czerni również została spłycona, a nawet spłaszczona niczym wypasiony renesansowy portret, dający złudzenie głębi, sprowadzony do szkicu. Obecna na ekranach kin Mroczna wieża uczyniła go niemal zupełnie jednoznacznym, pokazując bezlitosne kary wymierzane na prawo i lewo – nie tylko za niesubordynację, ale i za mierne efekty – zimne okrucieństwo wobec przeciwników czy na swój sposób straszniejszą obojętność wobec losu szarych zjadaczy chleba. Na szczęście scenarzyści zachowali resztki, pozwalając na pewien specyficzny rys – ciekawa jest scena, kiedy czarny charakter nawiązuje kontakt z matką Jake’a, a także dowcipna chwila, kiedy wykazuje się on swoistym poczuciem humoru, zmieniając komuś emocje w sposób równie spontaniczny i radośnie bezsensowny co kopnięcie puszki leżącej na chodniku.
To jedna strona medalu. Jest i druga – jeśli ktoś ma ochotę na prostą, emocjonalną bajeczkę o ratowaniu świata, mierzeniu się z własnymi słabościami i quasi-rodzinnych więzach, to otrzyma... całkiem miły w odbiorze film. Mroczną wieżę w reżyserii Arcela cechuje znakomita dynamika, sceny płynnie przechodzą jedna w drugą, a napięcie jest bardzo dobrze stopniowane – praktycznie brak dłużyzn czy zastoju akcji. Klimat podkreśla kilka przewijających się newralgicznych słów, znanych z początku pierwszej książki. Generalnie film sprawia o wiele więcej przyjemności niż niedawno mający premierę Valerian i miasto tysiąca planet Bessona. Niniejszy obraz charakteryzuje się porządnymi efektami specjalnymi (na przykład wspominane potwory są bardzo precyzyjnie i klimatycznie spreparowane, włącznie z upiorną czerwoną poświatą) i scenami walki sprawiającymi niesamowite wrażenie – praca kamery i montaż wręcz budzą szacunek. Na pewno pozostanie w pamięci sposób, w jaki działa rewolwerowiec, a szczególnie finałowy pojedynek, gdzie zadbano o najmniejszy szczegół, sprawnie żonglując zwolnionym tempem oraz perspektywą, podkreślanymi przez energetyczną ścieżkę dźwiękową, wykonaną przez Junkie XL. Owszem, pojawią się tam patetyczne elementy, ale można to wybaczyć – powiedzmy, że pasuje to do konwencji.
Jeśli chodzi o grę aktorską, obsada Mrocznej wieży dobrze się sprawiła. Idris Elba jest po prostu doskonały, przedstawiając steranego życiem, zjadanego przez swój gniew człowieka, który stracił sens życia i trzyma się zastępczych środków. Ponadto przekonująco odgrywa fizyczną stronę owej postaci – czujność, nieufność, wycieńczenie... Solidnie prezentuje się Matthew McConaughey, dając Czarnoksiężnikowi tyle charyzmy, ile to możliwe w zaistniałych okolicznościach. W towarzystwie gwiazd śmiało sobie poczyna Tom Taylor, wykazując talent i brak zmanierowania. Z całą pewnością zmarnowano zaś potencjał Katheryn Winnick, która musiała albo płakać, albo wyglądać na zapłakaną – i na tym głównie, niestety, polegała jej rola.
Warto dodać, że w filmie Nikolaja Arcela występuje również wyraźny ładunek humoru, co osładza fakt, że wszystko zostało spłycone w stosunku do serii Stephena Kinga (scena, gdy przybysz z innego świata ląduje w nowojorskim szpitalu, jest naprawdę niezła). Tak więc jeśli zapomnimy, że to ta Kingowska Mroczna wieża, i uznamy, że to tylko jakaś tam wieża, możemy otrzymać całkiem fajny seans. Tak czy owak, obawy Lucasa, wyrażone w felietonie zahaczającym o dzieło Kinga znalazły swe odbicie w rzeczywistości. Nikolaj Arcel, Akiva Goldsman, Anders Thomas Jensen i Jeff Pinkner (aż czterech do tak prostego scenariusza?!), a także sam Stephen King (godząc się na realizację owego banału) zdecydowanie zapomnieli twarzy swych ojców.