Chociaż dostaliśmy przyzwoitą dawkę akcji, intryg i zwrotów akcji, to ciężko nie odnieść wrażenia, że siódmy sezon tylko zaostrzył apetyt
Chociaż dostaliśmy przyzwoitą dawkę akcji, intryg i zwrotów akcji, to ciężko nie odnieść wrażenia, że siódmy sezon tylko zaostrzył apetyt
Walka o wpływy, a obecnie również o ocalenie całego Westeros to rzecz kultowa. Nie waham się tego napisać, pomimo tego, że przecież serial się jeszcze nie zakończył. Niemniej dla fantasy w popkulturze stanowi punkt zwrotny równoważny z wypuszczeniem Władcy Pierścieni, a dla samej telewizji stał się niewątpliwie napędem, który przyczynił się do zalania nas w ostatnich latach morzem świetnych seriali.
Jak to często bywa w przypadku wielkich dzieł i tym razem ma ono niejednego ojca. Serialowa Gra o Tron w równej mierze zawdzięcza swój byt twórcy książek, jak i producentom: Davidowi Benioffowi i Danielowi Brett Weissowi. Sęk w tym, że im bliżej Grze o Tron do końca, tym większe zdaje się być zmieszanie wyżej wymienionych twórców, wyraźnie nie potrafiących z gracją zakończyć sagi stworzonej przez George’a R.R. Martina bez jego pomocy. Ten ostatni zresztą chyba również ma problem z ogarnięciem wielkiego świata który stworzył, bo zwleka z wydaniem kolejnej księgi, wydłużając cykl pisarski do długich sześciu lat (póki co…). I jak się tutaj dziwić, że pomiędzy sezonami robią się coraz większe przerwy?
Na podbudowanie ducha mamy na szczęście fakt, że scenarzystom i producentom po paru potknięciach z czasem udaje się opracować własny przepis na doskonały gulasz z westeroskich intryg, podawanych w towarzystwie solidnej zakąski z akcji i typowo fantastycznej przygody. Najgorsze chyba mamy za sobą, mowa tu o szóstym sezonie, kiedy to (narzekałem wtedy na wielką nudę, chwaląc jedynie finał). Częściowo problem ten dotyka również siódmy, chociaż w dużo mniejszym stopniu. Nieścisłości w fabule czy chodzenie na skróty owszem, bolą (ten teleport dla wybranych… ehh…), ale w pewnym momencie można poczuć, że jest w tym wszystkim jakaś metoda. Wyraźnie widać, że twórcy przedkładali w pewnym stopniu prawa telewizji nad prawa logiki.
W gruncie rzeczy, chociaż twórcy serialu potykają się i gubią, to cieszę się, że serial uwolnił się od wpływu Martina. Tym bardziej cieszę się, że zrobili to na tyle wcześnie, żeby znaleźć swoje tempo i swój sposób na prowadzenie historii, przed samym wielkim finałem. O ile bowiem mogę narzekać nieco na niezręczność wyłażącą w szwach w siódmym sezonie, to jak już wspominałem - jest o wiele lepiej, niż było w szóstym. W gruncie rzeczy bowiem bawiłem się dobrze, nawet jeżeli parę razy chwyciłem się za głowę.
Na duży plus w siódmym sezonie zaliczam zwiększenie skali. Twórcy walą z grubej rury co i rusz – bitwa goni bitwę, a CGI pozostaje najwyższych lotów. Co prawda, aby zaspokoić nasz głód batalistyki niektóre armie musiały posiąść tajemną moc teleportacji i omijania wszelkich patroli czy zwiadowców wroga, ale cóż znaczy parę nieścisłości fabularnych wobec możliwości obejrzenia tylu naprawdę epickich potyczek? Bitwy swoje zawdzięczają również smokom, które kiedy już dorosły robią naprawdę solidne wrażenie, a i królowa smoków nie waha się przed ich użyciem, kiedy wymaga tego sytuacja. Widowiskowość potęgują chyba najlepsze zdjęcia w historii serialu. Ogólnie rzecz biorąc dech w piersiach momentami bez wątpienia został zaparty.
Kolejną niezaprzeczalną zaletą siódmego sezonu jest wysoki poziom wątków „pozapierwszoplanowych” (ciężko je nazwać pobocznymi z uwagi na specyficzną budowę serialu). Z radością przyjąłem fakt, że po nieskończonej ilości odcinków przestała wkurzać mnie Arya Stark, tym samym dołączając do Sansy Stark, która przestała mnie wkurzać w poprzedniej serii. Wciąż zdarzały się momenty dla obydwu postaci niechlubne, ale podoba mi się w jakim kierunku wyewoluowały. Również dynamika między nimi, stanowiąca podkład dla wydarzeń w Winterfell, została ujęta przyzwoicie. Czystym złotem jest również relacja na linii Jamie – Cersei. Ich własna emocjonalna wojna podjazdowa, o ile zostanie należycie wykorzystana, może stać się najmocniejszą częścią ostatniego sezonu.
Gdyby siódmy sezon był „zwykłym”, to zaliczyłbym go do udanych z perspektywą wzrostową. Zwróćcie jednak uwagę na to, że do końca całego serialu została już tylko jedna seria, scenarzyści dopiero co oswoili się z brakiem podpory w postaci książek, a dużo może (i powinno!) się jeszcze wydarzyć. Wiem, wiem – poszczególne odcinki mają być dłuższe, ale będzie ich tylko sześć. W takiej sytuacji trochę obawiam się, że twórcom nie uda się stworzyć satysfakcjonującego końca w stylu do jakiego zdążyła nas przyzwyczaić Gra o Tron, a ograniczy się jedynie do pompowania powagi sytuacji, a następnie napakowanej akcją finałowej chlastaniny mieczami podczas Wielkiej Bitwy z Nieumarłymi®.
Czegokolwiek by więc nie mówić o siódmym sezonie, o jego wadach i głupotkach – cieszmy się tym, że był i bawił. Tym bardziej, że na kolejny może nam przyjść czekać aż do 2019 roku. Do tego czasu pozostaje nam chłonąć fanowskie teorie, liczyć na to, że nasze ulubione postaci jakimś cudem przeżyją nadchodzącą zawieruchę i spekulować na temat tego kto do diabła zdradzi Daenerys i dlaczego będzie to Tyrion, który rzuci Jona Snowa na pożarcie Nocnemu Królowi, albo właśnie Jon Snow, który znokautuje Dany tuż przed szarżą na wspomnianego NK i uratuje jej życie. Tak czy siak Jon Snow zginie. Nie żebym miał jakąś sekretną wiedzę, po prostu spekuluję, no bo co innego mi pozostało?