Musimy się strzec. Wszędzie dookoła czają się wrogowie, którzy, jak to wrogowie mają w zwyczaju, wcale nie chcą naszego dobra. Są bogaci, są potężni i wydaje im się, że mogą z nami zrobić wszystko, co chcą. Są powody do tego, żeby się bać, niestety. I nie, to nie jest jakaś paranoja. Jesteśmy zagrożeni. Kto? No my, odbiorcy kultury. A przez kogo? Cóż, to oczywiste chyba. Przez producentów tejże kultury.
W Stanach Zjednoczonych, czyli takim kraju, w którym większość z nas nigdy nie była, ale wiemy, że jest, bo stamtąd pochodzi całe mnóstwo konsumowanej przez nas pod postacią książek, muzyki, gier i filmów popkultury, zbierają się chmury. Zbierają się nad nami również, choć pośrednio, bo poprzez portal Rotten Tomatoes. Wiecie co to takiego? Pewnie wiecie, ale na wszelki wypadek i tak powiem, żeby była jasność. Otóż, Rotten Tomatoes to jest taka strona, która agreguje recenzje filmowe. Czyli zbiera je skąd się da, jeśli tylko wyglądają na rzetelne, a potem na podstawie uśrednionych ocen przedstawia statystycznie, czy dany recenzowany film jest dobry czy zły. Ma to sporo sensu, nie tylko od strony matematyki, bo jest coś takiego jak kolektywna inteligencja, czyli koncepcja, według której ludzie w grupie są sprytniejsi niż każdy z nich z osobna, nawet jeśli jest geniuszem. Osobiście, obserwując na przykład wydarzenia rozgrywające się wokół nas, śmiem w to wątpić, ale na potrzeby tego felietonu przyjmijmy, że to co robi Rotten Tomatoes, i inne agregaty tego typu, jest przydatne.
Nad Rotten Tomatoes zbierają się chmury więc. A w tych chmurach gromowładni szefowie wielkich studiów produkujących filmy, wielce gniewni. Są troszeczkę wkurzeni, bo kończące się lato było dla nich jednym z najgorszych w historii. Ludzie nie chcieli chodzić do kina na filmy, tak w dużym skrócie. I to przyniosło spore straty. Trzy największe amerykańskie sieci kin straciły w ciągu ostatnich kilka miesięcy na swojej rynkowej wartości. Tak z cztery miliardy od razu. Dużo, nie? Na tyle dużo, żeby zaczęto panikować. I szukać winnych. I wtem, ktoś wskazał palcem na Rotten Tomatoes właśnie, twierdząc, że to ich wina.
Musicie bowiem wiedzieć, że te ich uśrednione oceny są wszędzie dosłownie. Pomidorometry pojawiają się na prawie każdej stronie dotyczącej filmów, w sklepach takich jak Amazon a nawet w największej sieci internetowej dystrybucji biletów. Nie mówiąc już o tym, że na samo Rotten Tomatoes wchodzą co miesiąc miliony ludzi. No tak, ale w czym problem? W tym, że te oceny nie są przychylne. Czasem są, ale często nie. A że recenzje pojawiają się przed premierami kinowymi, to i średnia pomidorowa również. I taki szary Amerykanin może zostać przez nią odstraszony od pójścia do kina. Wchodzi sobie na stronę, żeby kupić bilet, a tu nagle okazuje się, że według uśrednionej opinii recenzentów, zgromadzonej przez agregat, film jest wyjątkowo słaby. I biletu nie kupuje. A potem wielkie, kosztujące dziesiątki milionów dolarów produkcje nie zarabiają na siebie.
I właśnie dlatego przedstawiciele wielkich studiów, reżyserzy i inne autorytety z branży twierdzą, że Rotten Tomatoes jest szkodliwe dla ich biznesu. Z czym, oczywiście, zgadzam się w całej rozciągłości. Jest. Z pewnością. I na całe szczęście. Bo wiecie, ich interes nie jest zbieżny z naszym. Oni chcą zarobić na nas pieniądze, a nie nas uszczęśliwić czy też zaoferować nam rozrywkę na najwyższym możliwym poziomie. Jeśli ktoś nie wierzy, że tak jest, to niech sobie przypomni najnowszych Transformersów, Obcego czy Piratów z Karaibów, czyli kiepskie filmy, które weszły do kin tego lata i, niespodzianka, nie zarobiły tyle, ile się spodziewali ich twórcy. Dla nas to żadne zaskoczenie. Były słabe i nie było warto na nie iść do kina. Ale ich producenci są w szoku, bo do tej pory jakoś wciskali nam wszystkie swoje szmiry – choćby kilka poprzednich części tychże samych Transformersów i Piratów z Karaibów. Tym razem nie wyszło. I winią za to Rotten Tomatoes. A my powinniśmy stanąć w obronie.
Mówiłem na początku, że to nie jest jakaś paranoja, nie? Tyle, że jest. Przecież to czyste szaleństwo, nie? Wielkie studia chcą podjąć akcję w celu ukrócenia… nieprzychylnych opinii względem produkowanego przez nich śmiecia. To godzi w nas wszystkich. Jasne, możemy sobie powiedzieć, że co nas obchodzi jakieś Rotten Tomatoes. Korzystamy z innych stron. Nie czytamy recenzji. Nie chodzimy do kina. To nie nasza sprawa, nie? No, nie. Nasza. Nasza jak najbardziej, bo jeśli to przejdzie, jeśli ta bezczelna agresja skierowana za pośrednictwem Rotten Tomatoes w nas wszystkich nie zostanie zwycięsko odparta, to potem będzie jeszcze gorzej. Może dojść do sytuacji, w której producent jakiegoś syfu będzie skarżył w sądzie recenzenta, który tenże syf nazwie syfem po imieniu. Bo narusza ich dobra i przynosi szkody ich biznesowi tym samym, odstraszając ludzi od konsumpcji tegoż g****.
Na razie jeszcze do tego nie doszło, to znaczy, Rotten Tomatoes nie jest ciągane po sądach. Jeszcze. Ale wielkie koncerny już działają. Na przykład nie pokazują filmów recenzentom przed premierą, tak, żeby w weekend otwarcia, kiedy zarabia się najwięcej, ludzie szli do kina nieświadomi tego, z czym mają do czynienia, za to z głową pełną marketingowych przekazów, zwiastunów, reklam i tak dalej. Piorą nam mózgi i nie pozwalają, by ktoś przed czasem wskazał palcem i powiedział, że król jest nagi. Obrzydliwe, nie? Są jeszcze inne praktyki. Na przykład pokazy przedpremierowe się odbywają, ale zapraszani są na nie tylko ci recenzenci, co do których wiadomo, że będą filmem mniej lub bardziej zachwyceni. Są specjalne systemy i algorytmy, które wskazują tych, którzy prawdopodobnie będą przychylni. Serio. Manipuluje się nimi, i nami, w biały dzień, bezczelnie, twierdząc jeszcze, że jakiekolwiek próby przeciwstawiania się tej manipulacji to jest działanie w złej wierze, godzące w ich interesy. Aż się dłoń sama w pięść zaciska, prawda? Zwłaszcza, gdy się pomyśli, że przecież tak samo to wyglądać może na naszym podwórku. Ot, na Steamie chociażby.
A najgorsze jest to, że te wielkie studia, i ogólnie medialne koncerny, produkujące popkulturę w swoich fabrykach rozrywki, nie chcą po prostu pójść normalną drogą. Bo przecież dla nas wszystkich jest oczywiste, jak można walczyć z tą rzekomą „tyranią” Rotten Tomatoes, agregatów i recenzentów. Wystarczy… robić dobre filmy, nie? To jest naprawdę aż takie proste. Ale nie dla nich. Oni nie są zainteresowani dobrym kinem, tylko kasą. I to jest przerażające, nie? Bo przecież takie podejście kwalifikuje się bez najmniejszego problemu jako złe. I nie „złe” w znaczeniu „nieprawidłowe”, tylko „złe” jako „mające na celu uczynienie komuś krzywdy dla własnego zysku”. Komuś, czyli nam. Dla mnie osobiście to niepojęte, że w ogóle może być jakaś publiczna debata na ten temat. Że oni czują się na tyle pewnie, że w biały dzień nas w ten sposób napadają. Że w ogóle nie kryjąc się szykują na nas zamach.
Jesteśmy w tym momencie jak oddział piechoty, który stoi naprzeciw pola minowego. Mamy saperów z wykrywaczami min. Jest szansa, że jakoś przejdziemy. Ale oto nagle nieprzyjaciel zaczyna twierdzić, że to jest nie fair, że my mamy saperów. Bo przecież oni się tak napracowali kładąc te miny, nie mówiąc już o kosztach produkcji tychże. Absurdalne, nie? Tyle, że to się właśnie dzieje, na naszych oczach. Chcą załatwić naszych saperów. I mnie się wydaje, że nie powinniśmy na to pozwolić, w miarę naszych możliwości. Wiele zrobić nie możemy, ale nie jesteśmy też całkowicie bezsilni i bezbronni. Jesteśmy publiką. A publika ma opinię. Pod naciskiem opinii publicznej wielu już się nie tylko ugięło, ale zostało wręcz zmiażdżonych. Potrzebujemy tylko świadomości. Musimy wiedzieć, co się właśnie dzieje. I uświadamiać innych. A potem jasno i dobitnie stanąć i powiedzieć, jak Gandalf na moście w Morii – „nie przejdziecie”. Zadziała. Lepiej, żeby zadziałało. Bo jeśli nie, to jesteśmy w ciemnej… ekhm, no, w czymś ciemnym jesteśmy. I niewygodnym. I nieładnie pachnącym. A ja osobiście wolałbym się tam nie znaleźć…