PewDiePie, czyli Felix Kjellberg ponownie stał się bohaterem nagłówków ze względu na niestosowne treści, które znalazły się na jego kanale. Pół roku temu wzbudził kontrowersje publikując film, w którym zapłacił dwóm użytkownikom serwisu Fiverr.com, aby zatańczyli z transparantem o treści DEATH TO ALL JEWS. Chociaż Kjellberg (dla wygody pozwolę sobie w tym tekście używać jego prawdziwego imienia i nazwiska) przeprosił za to, że film mógł być odebrany jako obraźliwy, to za całą aferę obwiniał przede wszystkim szukające sensacji media. Jednakże, w ubiegłym miesiącu, po wydarzeniach w Charlottesville, gdzie odbył się przemarsz neonazistów, a w wyniku ataku skrajnej prawicy zginęła pokojowa prostestująca, Heather Heyer, Kjellberg zdystansował się od żartów, które mogłyby zostać odebrane jako antysemickie lub rasistowskie.
Mimo tych deklaracji, Kjellberg nie był w stanie się zbyt długo powstrzymywać od rasistowskich zachowań. Nie minął nawet miesiąc, kiedy podczas streamu z rozgrywki PlayerUnknown's Battlegrounds PewDiePie, poniesiony emocjami, określił innego gracza inwektywą nigger. I chociaż to może wydawać się być dużo mniejszym przewinieniem niż afera lutowa, sprawa nie pozostała bez odzewu. Duża jest tutaj zasługa jednego z twórców gry Firewatch, Seana Vanamana, który uznał, że nie chce, by jego dzieło było w jakikolwiek sposób powiązane z Kjellbergem, dlatego też zgłosił wszystkie filmy z kanału Feliksa zawierające fragmenty tej gry jako naruszające jego prawa autorskie.
Pozornie sprawa może nie wydawać się warta szczególnej uwagi. Niezależnie od tego, za jak duże przewinienie ktoś uważa użycie takiego słownictwa podczas audycji, zrozumiałe jest, dlaczego ktoś może nie chcieć, aby jego dzieło kojarzono z tą osobą. W tym wypadku autorom Firewatch udało się skutecznie odciąć od Kjellberga – rzeczony gameplay zniknął z Youtube’a, a PewDiePie prawdopodobnie już nigdy nie zrobi materiału o żadnej grze ekipy Campo Santo wiedząc, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego. Koniec afery, nie ma już o co kruszyć kopii? Nie do końca.
Sprawa sporu studia Campo Santo i Kjellberga jest potencjalnie szkodliwym precedensem. Wszystko wynika z tego, że chociaż złożono wniosek o naruszenie praw autorskich, to wszystko wskazuje, że do niego najprawdopodobniej nie doszło. Zamieszczanie fragmentów rozgrywki wraz z komentarzem mieści się w granicach standardów serwisu, a także nie powinno naruszać przepisów prawa – ani w Unii Europejskiej, gdzie film powstał, ani w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieści się siedziba studia Campo Santo. Twórcy nie ukrywają, że to był tylko pretekst, a prawdziwym powodem był sprzeciw wobec tego, co Kjellberg prezentuje swoją postawą.
Takie zachowanie otwiera niebezpieczną furtkę. Campo Santo złożyło doniesienie ze względu na to, co Kjellberg powiedział w trakcie zupełnie innej transmisji, prowadzonej w niezwiązanym serwisie. Obawiam się, że inni także będą nadużywać tej procedury. Teraz zgłoszono film, bo PewDiePie powiedział nigger, jutro ktoś może zgłosić naruszenie praw autorskich dlatego, że autor gameplaya ma inne poglądy, wierzenia czy przekonania niż twórcy gry, pojutrze ktoś może użyć tej ścieżki, by doprowadzić do zdjęcia z serwisu niepochlebnej wideorecenzji jego gry.
Trudno mi nie sympatyzować w pewnym stopniu z ekipą Campo Santo. Nie ukrywam, że nie darzę Feliksa Kjellberga szczególną sympatią – jego poczucie humoru absolutnie do mnie nie trafia, a “żarty” typu niesławne Death to all Jews zwyczajnie mnie mierżą. Gdybym sam był twórcą gier, prawdopodobnie także bym nie chciał, żeby taka osoba pośrednio zarabiała dzięki mojemu dziełu – jednak nie oznacza to, że zgłoszenie złożone przez Seana Vanamana było zasadne.
Z drugiej strony, zachowanie Vanamana postrzegam jako efekt bezsilności związanej z polityką mediów społecznościowych względem niestosownych treści. Z obecnych rozwiązań praktycznie nikt nie jest zadowolony. Mgliste “standardy społeczności” Facebooka powodują, że bany za słowo pedał są rozdawane niezależnie od kontekstu, co niedawno spotkało pisarza Jacka Dehnela. Podobnie wygląda to również po drugiej stronie politycznego spektrum – podczas ostatniej rzezi skrajnie prawicowych fanpage’y pospadały m.in strony historycznych grup rekonstrukcyjnych – to, czy faktycznie promowały nienawiść, jest kwestią, delikatnie mówiąc, dyskusyjną.
To, że użytkownicy są skazani na łaskę mglistych standardów ustalanych przez wielkie korporacje jest źródłem niezliczonych patologii. Z doświadczenia wiem, że Facebook potrafi pozostawiać obrzydliwe posty ziejące nienawiścią, z pełną bezwględnością usuwając np. dzieła sztuki zawierające nagość, a od decyzji anonimowych moderatorów najczęściej nie ma możliwości odwołania. Użytkownicy mogą czuć się bezsilni w starciu z korporacyjnym molochem i zalewem nienawiści, i właśnie ta bezsilność mogła doprowadzić do (cokolwiek przesadzonej) reakcji Vanamana.
Dlatego też za problem należy się zabrać u źródła. Władza nad dyskursem i nad tym, co jest dopuszczalne w przestrzeni publicznej nie powinna leżeć w rękach ponadnarodowej korporacji o zerowej transparencji. By ucywilizować Internet, potrzebna jest przede wszystkim porządna legislacja i odpowiedzialność za słowa wypowiedziane w sieci. Gdyby obok filmów i postów w mediach społecznościowych widniał przycisk zgłaszam do prokuratury, a internetowi nienawistnicy mieli realne szanse spotkać się z odpowiedzialnością karną, być może PewDiePie trzymałby język za zębami, a Santo Campo nie interpretowałoby tak frywolnie przepisów dotyczących praw autorskich.
Powyższy felieton wyraża osobiste poglądy autora i nie może być utożsamiany z całą redakcją portalu