Kiedy Divine Divinity miało swoją premierę w 2002 roku, mnie, jako ucznia gimnazjum z zamiłowaniem do nauki języka angielskiego, najbardziej zainteresował nietypowy tytuł gry. Dosłowne tłumaczenie ze słownikiem w ręku nie rozjaśniało zbytnio sprawy – boska boskość brzmiała idiotycznie, a anglistki proszone o pomoc jedynie rozkładały ręce. Dzisiaj sam jestem z wykształcenia anglistą, jednak wciąż nie jestem w stanie powiedzieć, jakie intencje mieli twórcy gry nadając jej taki właśnie tytuł.
W ostatnich latach ta nieco zapomniana seria zdołała wrócić w łaski graczy – głównie za sprawą Divinity: Original Sin, które trzy lata temu zdobyło całkiem wysoką notę w recenzji Myszastego. Teraz, przy okazji premiery Original Sin II, postanowiłem zapoznać się z pierwszą grą z serii i przekonać się, co się kryje za tym niecodziennym tytułem.
Na pierwszy rzut oka Divine Divinity, które wyszło spod ręki Belgów ze studia Larian, zdaje się być sztampową do bólu grą fantasy. Wcielamy się w rolę cierpiącego na amnezję Naznaczonego, który trafia w sam środek konfliktu ludzi z barbarzyńską hordą orków. Do wyboru mamy trzy najbardziej podstawowe klasy postaci – mag, wojownik oraz survivor, który tak naprawdę jest zwykłym, swojskim łotrzykiem. Podczas naszych podróży napotkamy też podstępne chochliki, brodatych krasnoludzkich górników skłóconych z drzewolubnymi elfami i starego, brodatego maga, który pełni rolę naszego mentora. Divine Divinity sumiennie zalicza praktycznie każdą możliwą kliszę, od Tolkiena po D&D.
Szybko jednak okazuje się, że Divine Divinity jest czymś więcej, niż tylko zbiorem zgranych schematów. Kluczem jest tutaj absurdalny humor, który napotykamy na praktycznie każdym kroku. Eksplorując pierwsze podziemia możemy podsłuchać dwójkę kościotrupów, którzy wiodą rozmowę na temat tego, jak bardzo niezgodny z jakąkolwiek logiką jest ich byt, by na końcu paść na ziemię w wyniku kryzysu egzystencjalnego. Główny bohater rozmawiając z innymi postaciami bynajmniej nie kieruje się zasadami dobrego wychowania ani instynktem samozachowawczym, co udowadnia bardzo szybko, zwracając się do latającego na smoku zabójcy per lizard jockey. Miłośnicy niedorzecznego humoru powinni być w siódmym niebie.
Sama rozgrywka stoi w rozkroku między klasycznymi grami RPG a tytułami typu Torchlight czy Diablo. Pomimo tego, że rozgrywka jest raczej liniowa, a na dialogi nie mamy zbyt dużego wpływu, to twórcy nie postawili w kwestii interakcji na minimalizm, tak jak deweloperzy Diablo. Zamiast pustawego miasteczka Tristram mamy więc dziesiątki najróżniejszych postaci rozsianych po najróżniejszych zakątkach świata, z którymi możemy zamienić ledwo kilka zdań. Co gorsza, bohaterowie niezależnie zdają się nie reagować na zmieniający się świat. Notorycznie się zdarza, że zagadnięte postacie dalej prawią swoje formułki na temat zadania, które zlecają, pomimo tego, że sprawa dawno została rozwiązana. Same questy nie dają z kolei wielkiego pola do popisu, najczęsciej istnieje tylko jeden właściwy sposób rozwiązania problemu i nie ma możliwości zboczenia z wąskiej ścieżki wytyczonej przez twórców. W ostatecznym rachunku łatwo jednak na to wszystko przymknąć oko – wszechobecny humor i absurd goniący absurd powstrzymują przed braniem gry zbyt dosłownie.
Divine Divinity jest także dość wyjątkowe pod względem walki. Podczas gdy w obu częściach Original Sin walka jest turowa, pierwsza gra z serii była action RPG. Belgowie nie poszli jednak ślepo ścieżką wyznaczoną przez Diablo i jego epigonów, stworzyli bowiem prawdopodobnie jedyną w historii grę action RPG z… aktywną pauzą. To rozwiązanie, kojarzone przede wszystkim z klasycznymi grami Bioware, gdzie sterowaliśmy całą drużyną, jak np. Icewind Dale czy Baldur’s Gate wydaje się być nie na miejscu w pozycji, w której kierujemy samotnym wojakiem. Aktywna pauza szybko okazuje się jednak być niezbędna - w walce niezbędne jest ciągłe żonglowanie umiejętnościami, co, przy dość ubogim zasobie skrótów klawiaturowych, jest praktycznie niewykonalne w czasie rzeczywistym.
Belgowie bynajmniej nie dali graczom taryfy ulgowej. Zaraz po wyjściu z miasteczka Aleroth, w którym nasze przygody były raczej liniowe, zostajemy wrzuceni na głęboką wodę. Możemy pójść w praktycznie każdym kierunku, od razu dostajemy też multum zadań. Właściwą ścieżką będziemy musieli odnaleźć metodą prób i błędów, a postać na niskim poziomie w trymiga zabije nawet przerośnięta pszczoła (sic!). Niepatyczkowanie się z graczem może przynieść dużo satysfakcji graczom lubującym się w wyzwaniach, lecz niestety jest też druga strona medalu. Poziom trudności bierze się czasami ze złego zaprojektowania zadań – wiele questów to żmudne szukanie igły w stogu siana ze względu na nieprecyzyjne dialogi i opisy zadań w dzienniku. Jest to jedna z niewielu gier, w których musiałem się posiłkować poradnikami - zwyczajnie szkoda mi było czasu i nerwów na przeczesywanie świata gry piksel po pikselu.
Niedorzeczność tytułu Divine Divinity całkiem nieźle podkreśla całą przygodę z grą. Naprawdę niewiele w tej produkcji trzyma się kupy, delikatnie mówiąc, a chociaż złe rozwiązania nie przyćmiewają dobrych, to jednak frustracja może być naszym stałym kompanem podczas rozgrywki. Jednak mimo wszystko, Divine Divinity to pozycja obowiązkowa dla fanów RPG. Mimo wszystkich swoich wad, produkcja studia Larian po latach wciąż broni się oryginalnością, humorem i gadającymi szkieletami.