Mam sporo wspomnień z lat szczenięcych, takich związanych z grami. I z późniejszych też, żeby nie było, bo choć jestem już wiekowy i zmurszały, to coś tam jeszcze pamiętam. A co dokładnie? Otóż to, że zawsze grało się fajnie. Bo granie jest fajne, tutaj się chyba wszyscy zgodzimy. Najlepiej jednak wspominam te chwile, kiedy graliśmy razem. Niezrównane sesje z Dyna Blaster z czterema osobami przy tej samej klawiaturze. Albo pełne mrożących krew w żyłach mordów turnieje w Mortal Kombat. Tudzież wyliczanie kątów strzałów w Scorched Earth tak pieczołowicie, żeby trafić MIRVem przynajmniej dwóch kumpli. No i Heroes III… wiadoma rzecz.
Człowiek to jest istota społeczna. I jako taka najlepiej się czuje w, uwaga, będzie wielce zaskakujące stwierdzenie, w społeczności. Niekoniecznie dużej. Chodzi ogólnie o to, żeby być z innymi ludźmi i coś razem robić. Najlepiej bawić się. Ktoś może być ekstrawertykiem, ktoś introwertykiem, ktoś może być duszą towarzystwa, a ktoś jeszcze inny zadeklarowanym samotnikiem. Jasne, że tak. Ale wszyscy lepiej czujemy się z ludźmi, zwłaszcza takimi, których lubimy, którym ufamy, ze znajomymi albo, o zgrozo, może nawet z przyjaciółmi. W obcymi też może być od biedy, choć wtedy działają nieco inne mechanizmy. Zwłaszcza w grach.
Gdy gramy z ludźmi przypadkowymi, nieznajomymi, to też rządzą nami instynkty stadne. Rywalizujemy o pozycję i tak dalej. Pisałem o tym zresztą dwa tygodnie temu w Trafieniu Krytycznym w zupełnie innym kontekście. W takim przypadku tworzy się hierarchia oparta na umiejętnościach i to ona decyduje o tym, jak się do siebie odnosimy. I to jest normalne. I dobre. Rywalizować lubimy. Współpracować zresztą też, bo stworzenia społeczne współpracować uwielbiają. Już tak mamy zakodowaną psychikę. Ale choć to jest bardzo przyjemne i fajnie się tak gra, to jednak jest jeszcze poziom wyższy. Najwyższy chyba, jak teraz tak się zastanawiam i do wniosków różnych dochodzę.
Otóż, kilka dni temu graliśmy ze znajomymi w League of Legends. Robimy to często dość, a czasem nawet zbierze się nas pełna piątka i możemy zagrać drużynowo, realizując swoje taktyki i wspólnie ciesząc się ze zwycięstw tudzież rozpamiętując sromotne porażki. Tym razem jednak było inaczej, bo z okazji urodzin jednego z kolegów udało nam się zgromadzić i w wieczorowej ciemności związać aż dziesięciu delikwentów i delikwentek. Czyli mieliśmy dwa pełne zespoły i mogliśmy pograć sami ze sobą, w gronie znajomych, bez elementów obcych. I… to było najfajniejsze moje obcowanie z grami od lat. Zapomniałem już, że może być aż tak fajnie właśnie.
Kiedyś, uch, a będzie już z osiem czy dziewięć lat temu, byłem poważnie uzależniony od grania w Forgotten Hope II, taki drugowojenny mod do Battlefield 2 i, jakby ktoś mnie pytał, absolutnie szczytowe osiągnięcie jeśli chodzi o całą tę serię. Żadnemu Battlefieldowi nie udał się już dać mi tego, co dało FH2 właśnie. A dało mi uczestniczenie w czymś fantastycznym. Była taka spora sieciowa społeczność, która co tydzień, w piątek wieczorem, toczyła kilkugodzinne bitwy na ustalonych mapach. Wszyscy się tam znali, wszyscy się lubili, w ramach kampanii byliśmy podzieleni na dwie armie, na dywizje, kompanie i tak dalej, z oficerami, sztabami i w ogóle. I to było… fantastyczne. Kolejne kampanie graliśmy z niedużymi przerwami i po drugiej czy trzeciej już się znało prawie wszystkich. Nie osobiście, ale z rozmów na forach, z postaci na celownikach i z tabel wyników. Każdy wiedział kto jest najlepszym czołgistą, kogo należy się bać gdy dorwie się do erkaemu, kto jest snajperem-mordercą a kto jak wsiądzie do myśliwca, to wrodzy piloci latają parami, bo sami mu nie dadzą rady. I nie było tam żadnej złej krwi, żadnych niesnasek, żadnej zawiści. Jasne, zwycięstwo czy przegrana się liczyły, zawsze, ale przeciwnika się szanowało, doceniało i lubiło tak samo, jak towarzyszy broni z własnej kompanii. Także dlatego, że poza kampaniami i tak się cisnęło razem na tych samych publicznych serwerach, gdzie zresztą ludzie z naszej społeczności byli znani, szanowani i… się nas bano, nie ze względu na umiejętności, tylko na zabójczo efektywne zgranie drużynowe. No dobra, przez umiejętności też. Wymiataliśmy.
I teraz właśnie sobie uświadomiłem, po tym wspólnym, urodzinowym League of Legends, że to chyba był najprzyjemniejszy mój czas z grami. Coś, co będę zawsze wspominał z wielkim sentymentem. Nie dlatego, że sama gra była świetna, choć zdecydowanie była. Ale to poczucie bycia częścią społeczności i przynależenia. A także tę bezstresową zabawę, która ma całkiem inne cele i priorytety. Zwycięstwo schodzi na dalszy plan. Pokazanie swoich umiejętności również. Liczy się przede wszystkim przebywanie w gronie takich a nie innych ludzi, znajomych, którzy nie oceniają, którzy nie rywalizują, którzy nie stresują. Zupełnie inaczej gra się przeciwko obcym, przeciw jakimś anonimom, którzy są tylko ksywkami w tabeli, którzy istnieją tylko wirtualnie. Za ich dobre zagrania, za to że nas biją ostro, się ich po prostu nie lubi, bo spychają nas niżej w hierarchii stada. Ze znajomymi zaś cieszymy się z ich sukcesów, nawet jeśli odnoszą je naszym kosztem. Przegrałem w kumplem? Nie szkodzi, przecież on wygrał, a to mój kumpel właśnie, nie?
W taki sposób wydobywa się, moim zdaniem, czystą esencję tego, czym są gry. Gry w ogóle, nie jakaś gra konkretna, bo w takiej sytuacji naprawdę nie ma już większego znaczenia w co się gra tak w zasadzie. Takie Heroes of Might & Magic III dlaczego jest wspominane z takim sentymentem? Przecież Disciples było lepsze pod każdym względem. Ale to Heroes III umożliwiało integrujące granie w „hot seat” ze znajomymi. I to właśnie te partie z przyjaciółmi wspominamy z nostalgią, tę socjalizację, tę zabawę z osobami, które lubiliśmy. A nie samą grę. Przecież i tak najczęściej nie rozegraliśmy scenariusza do końca, nie? A mimo to było super.
I trochę żałuję, że teraz już nie jest tak łatwo. Po części dlatego, że coraz mniej gier umożliwia takie granie, spychając je do mało poważanej niszy „imprezowej” w najlepszym wypadku. Te najbardziej popularne tytuły, te największe gry, po prostu zbyt wiele wymagają. Jeśli chcielibyśmy pograć we własnym gronie w League of Legends albo innego Overwatch, to trzeba by zebrać w jednym czasie aż dziesięć osób, co w dorosłym świecie pełnym obowiązków jest praktycznie niemożliwe poza jakimiś wyjątkowymi sytuacjami. A inne gry potrzebują jeszcze wyższej „populacji”, więc o właśnie takim radosnym, przyjacielskim, bazującym na czystej zabawie spotkaniu w kontekście Battlfielda, Call of Duty czy tam jakiegoś World of Tanks to możemy zapomnieć już w ogóle. Szkoda. Straszna, straszna szkoda. Bo to jest właśnie najlepsze granie. Ze wszystkich.