Od zawsze trwa wojna o to, jak bardzo ekranizacja powinna być wierna literackiemu oryginałowi. Wiadomo, że różne media posługują się różnymi rodzajami narracji i mają inny zestaw narzędzi do tworzenia scen - sam pisałem o tym nie raz, chociażby w tym felietonie. Bywa, że dla przejrzystości ekranowej opowieści łączy się kilka postaci z dalszego planu w jedną, bywa też, że przebudowuje się kolejność wydarzeń. Zbyt wierne ekranizacje są zwykle nudne, ale też nadmiar radosnej twórczości przy adaptacji szkodzi samej opowieści. To jest właśnie przypadek serialu Altered Carbon, bazującego na powieści Richarda Morgana pod tym samym tytułem (recenzowanej ponad dekadę temu na naszych łamach). W Polsce wydanej jako Modyfikowany węgiel. Swoją drogą Netflix zrezygnował z polskiej wersji tytułu po burzy, która dla mnie była dość smutna, bo okazało się, że w Polsce węgiel kojarzy się tylko z fedrowaniem na przodku i środkiem na przeczyszczenie. Jako kluczowy pierwiastek, na którym bazuje ziemskie życie, w ogólnej świadomości ewidentnie nie istnieje. Inna sprawa, że w języku angielskim mamy carbon i coal, czyli zero niepotrzebnych skojarzeń z zapracowanymi górnikami i kominami elektrowni…
Zacznijmy od tego, że Modyfikowany węgiel to dość ważna powieść dla fantastyki naukowej, choć niezbyt szeroko znana. Gdy te półtorej dekady temu trafiła na półki, została uznana za wielkie wydarzenie. Całkiem niedawno na potrzeby artykułu dla "Nowej Fantastyki" przeczytałem ją ponownie i okazało się, iż się nie zestarzała. To kryminał w klimatach noir, połączony z elementami cyberpunku (niejako będącego epoką minioną w przedstawionym świecie), plus sporo ważnych kwestii dotyczących wiary oraz tego, co określa człowieczeństwo. Twórcy serialu postanowili zrejterować z tematyki religijnej, pozostawiając jedynie namiastkę tego, co dostaliśmy w literackim pierwowzorze. Morgan uderzał po równi w katolicyzm i islam, ekranizacja nie miała nawet części jego odwagi. Problemem nie są tu katolicy, a neo-katolicy, czyli w domyśleniu jakaś sekta, a nie jeden z głównych odłamów chrześcijaństwa. Mamy też nieistniejącą u Morgana postać dobrego muzułmanina, za to tylko jedno wspomnienie o Ręce Boga, czyli islamistach-fanatykach, w książce odpowiedzialnych między innymi za jeden z najskuteczniejszych programów do wirtualnych przesłuchań.
Największym problemem serialu Altered Carbon są jednak zupełnie niepotrzebne zmiany w fabule. Niepotrzebne, bo nie tworzą zupełnie nowej opowieści, co mogłoby być całkiem udanym zabiegiem (niedługo napiszę o serialu, który jest tego świetnym przykładem). Dziwacznie wymieszano rozmaite elementy składowe, poważnie ingerując w podstawy świata przedstawionego, ale zarazem kluczowe punkty fabuły pozostały bez zmian. Muszę niestety posłużyć się przykładami, ale wybiorę takie, które nie powinny nikomu zepsuć lektury ani seansu przed monitorem. Zacznijmy od Korpusu Emisariuszy, do którego należał główny bohater. Oryginalnie były to siły specjalne Protektoratu Narodów Zjednoczonych, w absurdalny sposób zmienione w serialu na bojówkę quellistowską. Takeshi Kovacs nie jest też w książce “ostatnim ze swojego rodzaju”, po prostu nie służy już w Korpusie, ale inni Emisariusze wciąż działają. Cały proces Warunkowania Emisariuszy ma też więcej sensu jako szkolenie agentów rządowych, a nie agitatorów rewolucyjnych… Co ciekawe, postanowiono zachować imię i nazwisko nauczycielki Takeshiego, ale w serialu Virginia Viadura jest po prostu jedną z bojowniczek rewolucji. Ja się pytam: czemu?
Warto też zaznaczyć, że Takeshi Kovacs w powieści nie miał szansy spotkać się z quellistowskimi partyzantami (będącymi tam głównie zjawiskiem lokalnym jego rodzimego Świata Harlana, który zresztą jest raczej wyspiarski niż górski), bo zostali wybici na długo przed jego narodzinami. Qellcrista Falconer przetrwała w kulturze lokalnej jako wybitna filozofka, więc mimo iż ją pokonano, coś wygrała. Zmieniła sposób myślenia przyszłych pokoleń. No i mówiła mądrzejsze rzeczy niż jej serialowa odpowiedniczka. Zdumiewa też postać siostry Takeshiego Kovacsa, bo jest wymysłem scenarzystów serialu Altered Carbon. Ponownie: gdyby to wnosiło coś nowego, nie narzekałbym. Niestety, zastępuje ona (nawet imiennie) zupełnie inną postać, a jedyne nowe sceny, które zyskaliśmy, wynikają z samego faktu wprowadzenia jej do fabuły. Twórcy zachowali się jak władza ludowa z dowcipu, czyli musieli poradzić sobie dzielnie z problemami, które sami stworzyli.
Na szczęście twórcom udało się w tej całej radosnej, podwórkowej zabawie uratować kilka rzeczy, a nawet dodać odrobinę ciekawych elementów. Przede wszystkim doskonale wygrywana jest kwestia powłok, czyli po prostu ciał. Umysł ludzki, jego jestestwo przechowywany jest bowiem w rdzeniu korowym, usuwalnym elemencie. Tak jak u Morgana - pozwala to na natychmiastową podróż międzygwiezdną: cyfrowy zapis jednostki jest przelewany transferem strunowym w nośnik znajdujący się w punkcie docelowym. Tam korzysta z ciała, które najczęściej należy do osób skazanych, które swoją karę “odsiadują” poza ciałem, by służyło ono w tym czasie społeczeństwu. Technologia ta zapewnia też swoistą nieśmiertelność, tym dosłowniejszą, im bogatszy jest dany człowiek. Ubogie osoby, nawet jeśli posiadają polisę ubezpieczeniową, nie mają wpływu na to, w jakim ciele wylądują po śmierci i “wskrzeszeniu”. Widzimy więc dziecko oddane rodzicom w ciele staruszki albo faceta muszącego się pogodzić z tym, że jego żonie przydzielono... męską powłokę. Bezduszny aparat władzy działa w serialu Altered Carbon tak jak w książce. Może nawet w bardziej okrutny i groteskowy zarazem sposób.
Wartością dodaną jest niewątpliwie szersze spojrzenie na Matów (od Matuzalema) - nieśmiertelnych bogaczy, mających mnóstwo ulepszonych klonów i regularnie transmitujących swą świadomość do bezpiecznych kopii, więc odpornych nawet na zniszczenie rdzenia korowego. Twórczyni serialu Altered Carbon, Laeta Kalogridis, wraz z zespołem scenarzystów dodali od siebie kult Matów, a miejsce w Kaliforni, w którym owi mieszkają, zaprojektowali na wzór Olimpu. Ich pomysłem jest również problem pokoleniowy nieśmiertelnych - dzieci mających dziesiątki, setki lat i dalej zależnych od rodziców, na których śmierć nie mogą liczyć. Wręcz zmuszanych do noszenia młodych powłok, by podważyć wizualnie ich autorytet. Trochę ratuje to serial. Ciekawym, choć wtórnym pomysłem jest zmiana w przedstawianiu SI. Hotel należący do sztucznej inteligencji w książce nazywa się Hendrix i nie przejawia chęci do “uczłowieczania się". W serialu mamy hotel Kruk, z SI przyjmującą postać Edgara Allana Poego - jest to znacznie ciekawsze wizualnie, niż byłaby dosłowna adaptacja wątku powieściowego. Generuje też kilka świetnych scen.
No dobra, ale jak się to ogląda? Wizualnie jest dobrze, nie rozumiem niektórych narzekań na taniość efektów. Niewiele seriali wygląda równie dobrze. CGI nie razi sztucznością, choć czasem widać oszczędność w środkach. Stroje postaci są dość uniwersalne, ale zarazem nacechowane dobrą futurystyką. Na osobne pochwały zasługuje choreografia walk odwołująca się bardzo do kina azjatyckiego - nie do cyklu Matrix, jak gdzieniegdzie czytam, bo filmy Wachowskich pod tym względem nie były niczym oryginalnym, czerpały z tych samych źródeł co Altered Carbon. Od strony narracji jest poprawnie, zwłaszcza w środkowej części serii, bo na początku i na końcu trafia się kilka dłużyzn. Niewątpliwie serialowi dobrze by zrobiła kompresja z dziesięciu do ośmiu odcinków. Na Zachodzie widziałem narzekania na goliznę, ale to jakieś purytańskie marudzenie. Jest jej tyle, ile powinno być w opowieści, w której fabuła toczy się między innymi dookoła zabójstw prostytutek i problemów ludzkiej żądzy. Taki materiał wejściowy, taka adaptacja. Ani jedna część nagiego ludzkiego ciała nie jest tu pokazana bez sensu. Sceny erotyczne zaś zrealizowano bardzo artystycznie, wręcz malarsko.
Mocną stroną serialu Altered Carbon jest aktorstwo. Odtwórca głównej roli to niezbyt opatrzony import ze Szwecji, Joel Kinnaman. Jego Takeshi Kovacs jest bardzo autentyczny, obdarzony ciekawą mimiką. Zimny, gdy trzeba, a zarazem pełen tłumionych emocji. Laurens Bancroft, czyli Mat, który go wynajął, odgrywany jest przez świetnego brytyjskiego aktora, co nadaje mu arystokratycznego sznytu - James Purefoy ma zresztą w moim sercu specjalne miejsce za rolę Marka Antoniusza w serialu Rzym. W małżonkę Bancrofta, Miriam, wcieliła się Kristin Lehman. Wykonała świetną robotę, w jej wykonaniu postać jest znacznie ciekawsza od niezłego książkowego pierwowzoru. Kłopot mam z Marthą Higaredą odgrywającą porucznik Ortegę - do jej rzemiosła nie ma się jak przyczepić, ale wizualnie nijak nie przypomina pierwowzoru. Zresztą w tle tej postaci scenarzyści również strasznie namieszali. Tamara Taylor w roli prawniczki Bancrofta to seria koncertowych scen, wartość sama w sobie. Dorzucę jeszcze serialową Quell, czyli Renée Elise Goldsberry, która nieźle radzi sobie z pasztetem, jaki jej raczyli naszykować scenarzyści. Dalej jednak jest to pasztet - nieważne, jak by się nie starała i czego by od siebie nie dodała.
Podsumowując: dostaliśmy przeciętny serial fantastyczny, za to dobrze zagrany i mający kilka mocnych elementów. Niestety, nie dostaliśmy tego, na co zasługiwała powieść Modyfikowany węgiel Richarda Morgana. Twórcom serialu Altered Carbon zabrakło odwagi oraz niepotrzebnie starali się być mądrzejsi od utalentowanego pisarza. Mam nadzieję, że obudzą się kiedyś w bardzo słabych powłokach.
Serial Altered Carbon jest dla Ciebie jeśli:
- już nie możesz wytrzymać oczekiwania na Cyberpunk 2077;
- nad LA Noir udało Ci się zarwać kilka nocy;
- lubisz walki w batmańskiej serii Arkham