To będzie pierwszy felieton z cyklu co tym, jak nasze postrzeganie świata wpływa na tworzenie i odbiór fantastyki. Niby pierwszy miał być tydzień temu, ale cały czas i miejsce poświęciłem na wyłożenie pewnych podstaw. Po drodze okazało się, że powinienem chyba jeszcze wbić się w temat wirusowania ludzkiego mózgu, ale… chyba zabawniej będzie, jeśli zacznę od kilku przykładów, a dopiero potem wrócimy sobie do tego, jak nasz system operacyjny jest podatny na hakowanie. Przy okazji wyjaśnimy sobie coś, co okazało się niejasne, czyli rolę hakerów. No, ale to nie dziś. Dziś dorzucam do kotła kilka tłustych kąsków, pokazujących, jak trudno jest tworzyć fantasy, które wyrywa się z naszego podstawowego formatowania.
Zacznijmy może od czegoś świeżego. W serialu Troy: Fall of a City pod adresem Achillesa pada zarzut, że jest uzależniony od adrenaliny. My, jako widzowie, doskonale wiemy, o co chodzi, ale… w czasach antycznych nikt nie miał prawa czegoś takiego powiedzieć. Tak się składa, że adrenalina nie jest pojęciem prastarym. Gdzieś u zarania XIX wieku ów hormon został opisany i nazwany, między innymi dzięki ciężkiej pracy polskiego fizjologa Napoleona Cybulskiego. Był to zresztą pierwszy hormon uzyskany w stanie krystalicznym. Czyli opisując cywilizacje sprzed okresu oświecenia i rewolucji przemysłowej, powinniśmy takich pojęć unikać. Owszem, są kreatywne drogi obejściowe, ale żadnej z nich nie zastosowali twórcy tego - cienkiego jak kompot z desek (w poprzednim coś wsponiałem o kodach kulturowych i figurach myśli, prawda?)- serialu.
Pierwszą metodą jest ucieczka w szeroko pojęty postmodernizm. To wymaga od twórcy konsekwencji w przedstawianiu… niekonsekwencji. Gdy czytamy o przygodach Geralta z Rivii, co jakiś czas widzimy wstawki o mutacjach, wykraczające poza domyślną wiedzę świata. Nie razi nas to jednak, bo Andrzej Sapkowski robi to świadomie, nie zaś za sprawą swojego formatowania (u twórców Troy: Fall of a City nie widzę śladu po świadomym działaniu). Za dawnych lat były nawet dyskusje, czy świat Wiedźmina nie jest jakimś rodzajem postapokalipsy, w której zachowało się słownictwo sprzed upadku cywilizacji, Andrzej zaś zawsze kokietował, mówiąc, że pisze to, co pisze, i postmodernistą nie jest. Tyle że był i jest. Wszystkie anachronizmy, wycieczki do problemów naszego świata są jak najbardziej przemyślane i brawurowo wprowadzone. Najnowszym przykładem są kwestie związane z aborcją i prawami kobiet zawarte w Sezonie Burz. Twórcy gier doskonale to rozumieli i wplatali podobne elementy w scenariusze.
Drugą metodą jest maskowanie. Gdy już jakiś kulturowy topos nam (jako twórcom) zagnieździł się tak, że - mimo świadomości anachronizmu - musimy go użyć, bo inaczej się udusimy, to sprawę racjonalizujemy. Całe lata temu Trashce (naszej recenzentce od książek i filmów) zdarzyło się wytoczyć tego typu zarzuty względem pewnego pisarza. Ten zaś bronił się potem jak szalony, choć reduta była z góry stracona. Chodzi o użycie w pewnym świecie fantasy jednostek landsknechtów. Niby oczytany odbiorca rozumie od razu, jakie wojska powinien zobaczyć, ale… no tych “ale” jest za wiele. Po pierwsze, w przedstawionym świecie powinna istnieć cywilizacja, która ma język zbliżony do naszej grupy germańskiej. Po drugie, powinny zaistnieć pewne wydarzenia ekonomiczne, które spowodowały powstanie tego typu formacji. Podobny sprzęt i taktyka nie wystarczą, by nazwać kogoś landsknechtem.
Fantasy można podzielić na trzy domyślne grupy. Pierwszą jest mityczne ujęcie średniowiecznej Europy (lub - rzadziej i raczej od niedawna - innych krain z naszej historii). Druga koncentruje się na radosnym plagiatowaniu ojców gatunku, z Howardem i Tolkienem na czele. Trzecia opowiada o możliwych, lecz nieistniejących światach. Twórcy z tej trzeciej grupy mają najtrudniej, bo nie korzystają z gotowców, jakimi są nasze średniowiecze czy Śródziemie. Jednocześnie zaś zyskują wolność, o której twórcy wtórnych opowieści mogą jedynie marzyć. Jeśli zapragną, w ich świecie może być rozwinięta chirurgia czy kryminalistyka - takie, jakie cywilizacja Zachodu wypracowała dopiero w epoce Oświecenia. Jeśli umieją to wytłumaczyć (lub zostawić w zapładniającym wyobraźnię odbiorcy niedopowiedzeniu), nie ma w tym fałszu. W zasadzie chodzi o to, by być świadomym swojego formatowania, i albo je odrzucić na czas pisania, albo użyć go jako narzędzia budującego świat.
Swego czasu przeczytałem kilka ładnych kilogramów pulpy fantasy, za każdym razem obciążając mój czytelniczy żołądek (i wątrobę) coraz większą dawką rzeczy toksycznych. Nie miałem pojęcia, czemu pseudo-średniowieczni protagoniści wiedzą tyle o narządach wewnętrznych i ranach z nimi związanych, że mędrcy Renesansu daliby się pochlastać za takie informacje. Czemu ktoś sobie parzy kawę, skoro w tym świecie zabrakło informacji o krajach, w którym ziarna te mogłyby być pozyskiwane, oraz o drogach, jakimi do odpowiednika Europy one dotarły? Nawet słowa o ich unikatowości. Po prostu są. Bo autor co rano wali kawusię przed pracą i nie wie, że to jakaś zdobycz cywilizacji, za którą powinny iść umowy handlowe, a może i kolonializm. Czyli złożona konstrukcja świata.
Od jakiegoś czasu prowadzę pewnej drużynie klasyczne sesje RPG, w realiach europejskiego Renesansu (Mage: Sorcerers Crusade). Ponieważ postacie graczy są z naszej Europy, to ich wiara w chrześcijańskiego boga jest niepodważalna. Mogą podchodzić pod herezję, ale nie negują - bo nikt już wtedy w tej części świata nie negował - istnienia Boga z tradycji judeochrześciańskiej. Osobiście jestem ateistą, ale na moich graczach wymuszam odgrywanie głębokiej wiary, bo ich postaci nie miały okazji zderzyć się z ateizmem. Bo się nie narodził. Moje formatowanie nie może wpływać na świat przedstawiony. Moim zdaniem wszytsko w kulturze byłby piękniejsze, gdybyśmy wszyscy szli podobną ścieżką - nie wmuszając swojego formatowania swoim światom przedstawionym. No a zwłaszcza cudzym światom, jeśli są “udokumentowane”. Gdy - niestety, niedawno zmarła - mistrzyni fantasy Ursula K. Le Guin tworzyła Ziemiomorze, zasiedliła je odpowiednikiem naszych Polinezyjczyków/Indian (czyli “czerwonej” wariacji “żółtych”). Bardzo źle zniosła to, że w serialu na bazie jej cyklu obsadzono i czarnoskórych, i białasów. Bo w odróżnieniu od zmarłej genialnej pisarki twórcy adaptacji nie umieli wyjść poza swoje formatowanie. Z tą nutką namysłu zostawiam Was na tydzień.