Lubię głupie filmy. Wiecie, takie klasyczne letnie kino, z bohaterami płaskimi jak tekturka z surowców wtórnych, dużą ilością wybuchów i niedorzecznych scen akcji. No lubię. Nie jest to nic ambitnego, ale czasem trzeba dostarczyć sobie czystej, niczego nie wymagającej rozrywki. I potworów. Bo potwory są fajne. Czy to wskrzeszone dinozaury z najnowszego Parku Jurajskiego, czy zmutowane goryle i wilki z Rampage, czy właśnie ten cały dwudziestometrowy rekin megalodon z The Meg. Pogłoski o jego wymarciu okazały się być mocno przesadzone i bydlę siedzi sobie, zadowolone ze swojej uprzywilejowanej pozycji w łańcuchu pokarmowym, w największej oceanicznej głębinie. A właściwie siedziałoby sobie, gdyby nie wścibscy ludzie, którzy momentalnie stają się ulubioną przekąską tegoż rekina. I to tak smakowitą, że nie zważa zupełnie na to, że są zamknięci w twardych metalowych puszkach. Megalodon to fan konserw, najwyraźniej.
Głupie filmy są fajne, ale nie wtedy, gdy obrażają inteligencję widza. Mogę zawiesić niewiarę na chwilę i ewentualnie uwierzyć, że dało się sklonować dinozaury. Jasne, nie ma problemu. Ale jeśli muszę łykać kompletnie niedorzeczne i sprzeczne z faktami sceny jedna po drugiej, przez prawie cały film, to z bezmózgiej rozrywki zostaje tylko bezmózgowość. Tak jak, niestety, w The Meg. Podam przykład prosty, ilustrujący o co mi chodzi. Jedna z pierwszych scen. Bardzo niewinna. Leci sobie śmigłowiec, który startuje z miasta, a ląduje na pełnomorskiej platformie, pod którą jest nowoczesne laboratorium oceaniczne. Mało kontrowersyjne, nie? Owszem. Tylko ten śmigłowiec startuje z Szanghaju, a platforma jest dokładnie nad Głębią Challengera, czyli najgłębszym miejscem w Rowie Mariańskim. I dzieli je trzy tysiące kilometrów, czyli dwa razy więcej niż wynosi zasięg najbardziej dalekosiężnych helikopterów.
Czepiam się, prawda? Owszem, jest to kompletna bzdura, stojąca w sprzeczności z faktami i tak dalej, ale no nie przesadzajmy, nie? To nie jest tego typu film, prawda? Prawda. Ale nawet durne kino o olbrzymich rekinach musi być choć częściowo wiarygodne. Żeby stworzyć pozór, żebyśmy widząc rzeczy, które mają sens, mogli też przyjąć, że te, które sensu nie posiadają za grosz, jak martwy od dwóch milionów lat rekin, który jednak żyje, choć ocierają się o prawdę. Bo jeśli tego efektu nie uzyskamy, i nawet na ułamek sekundy nie pozwolimy sobie zapomnieć, że to wszystko to jest fikcja, kłamstwo i fałsz, który nijak się ma do rzeczywistości, to… nie będzie napięcia. Nie będzie emocji. Nie będzie rozrywki. Tak jak tutaj, niestety.
The Meg swoimi kompletnie sprzecznymi z faktami, nauką i zdrowym rozsądkiem scenami mógłby obdzielić kilka innych głupich filmów. I to zanim jeszcze się weźmiemy za sceny z samym rekinem. To by nie było takie złe wcale, gdyby sam film utrzymany był w konwencji kampowej, celowo kiczowatej, umyślnie bzdurnej, jak na przykład Rekinado. Tyle, że nie jest. The Meg bierze samo siebie na poważnie. Owszem, jest tu kilka żartów i zabawnych sytuacji, a grający główną rolę Jason Statham rzuca dwoma czy trzema celnymi ripostami w formie równoważników zdań, ale ogólnie film jest serio na serio. Tragedia. I to w kilku coraz bardziej bolesnych aktach, bo to nie tylko jest kino aspirujące do tego samego poziomu co legendarne Szczęki, ale też… rodzinne. Poważnie. Sam reżyser, Jon Turteltaub, narzekał, że nakręcił sporo fajnych, krwawych, przesadzonych ale bardzo widowiskowych scen, które później po prostu zniknęły, bo usunięto je, lub ugrzeczniono, w postprodukcji. Fascynujące, prawda?
Mamy dwudziestometrowego rekina, z takim rozwarciem szczęk, że mógłby połknąć w całości jakiś mniejszy samochód, ale nie mamy krwi. Nie mamy odgryzionych rąk i nóg prawie w ogóle. Nie mamy przyspieszających bicie pompującego adrenalinę serca scen takich, jak ta w Szczękach, w której żarłacz biały zżera kapitana Quinta. Słabo, prawda? Oj tak, bardzo, bardzo słabo. Także pod każdym innym względem, bo The Meg nie tylko jest niedorzeczne, nie tylko za grzeczne, i nie tylko wyprane z emocji. Jest też kiepskie tak ogólnie.
Na przykład prawie połowa filmu jest żywcem ściągnięta ze Szczęk właśnie. Tak po chamsku ściągnięta, nie że jakiś hołd dla klasyki czy coś. Nie. Zżynka i tyle. Kropka w kropkę. I jest też przewidywalnie, do tego stopnia, że wiadomo kto, kiedy i jak zginie, pożarty przez rekina, bo wszystko jest tak grubymi nićmi szyte i tak jasno sygnalizowane. A aktorstwo? Wolne żarty. Statham gra Stathama, jak zwykle. A reszta obsady nic nie gra, tylko tłoczy się w tle, w liczbie trzykrotnie większej, nie wiadomo po co. Na drugim i trzecim planie jest tutaj zdecydowany nadmiar kompletnie nieistotnych bohaterów, którzy nawet nie wszyscy zostają zjedzeni, więc, kurcze, po co oni w tym filmie są w ogóle? Nie mam pojęcia. Ale są. I odbierają swoją obecnością czas i miejsce na ekranie tym odrobinę ważniejszym postaciom, tym przeznaczonym rekinim szczękom, przez co nie ma najmniejszych szans na nawiązanie z konsumowanymi choćby najlżejszej więzi i przejęcie się faktem, że stali się posiłkiem olbrzymiej ryby chrzęstnoszkieletowej. A i sam megalodon nie jest jakoś szczególnie eksponowany, o dziwo. Ma mało scen. I zachowuje się w sposób bezsensownie losowy, przez co nie można go spersonifikować, jak żarłacza ze Szczęk, który był inteligentny, podstępny i mściwy, jak na porządny czarny charakter przystało. No fatalnie i tyle.
The Meg to nie jest głupie, widowiskowe letnie kino. To jest kino słabe. Nawet durny blockbuster trzeba umieć zrobić. Trzymać się jakiegoś poziomu. Spełnić normy filmowego rzemiosła. A tutaj tego nie widać. Reżyser narzeka, że mu producenci grzebali w jego dziele a Statham się dziwi, że w filmie brakuje mnóstwa scen, które nakręcono. Dwie najważniejsze osoby z całego zespołu dystansują się w bardzo wyraźny sposób. Już ten fakt każe przypuszczać, że z tym obrazem jest coś mocno nie tak. A ile i jak naprawdę jest nie tak? To już trzeba obejrzeć, żeby się przekonać, że mnóstwo. Tylko, że… nie trzeba. Naprawdę nie trzeba. The Meg jest takie słabe, że nawet nie wpada do kategorii „takie złe, że aż warto zobaczyć”, tylko wygodnie mości się na półce „kompletna strata czasu”. Nie oglądajcie tego. Tak po prostu, nie oglądajcie, nawet jak będzie jakaś niezobowiązująca okazja, żeby zaspokoić ciekawość. Tutaj nie ma czym jej zaspokajać. Sprzątanie psich odchodów z trawnika między blokami jest lepszą rozrywką, niż seans The Meg. I przynosi pożytek.
Filmem The Meg mogą być ewentualnei zainteresowany fani podmorskich przygód w grach takich jak Subnautica oraz miłośnicy przemierzania podwodnych baz w BioShock czy Soma.