60 Parsecs byłoby o niebo lepsze, gdyby nigdy nie powstało 60 Seconds, albo gdybym ja w nie nigdy nie zagrał.
60 Parsecs byłoby o niebo lepsze, gdyby nigdy nie powstało 60 Seconds, albo gdybym ja w nie nigdy nie zagrał.
Mam pewien sentyment do 60 Seconds!, chociaż gra jakoś szczególnie wybitna nie była. Wydana w 2015 roku produkcja rogalowo-przygodowa nieodłącznie kojarzy mi się z ciekawym filmem Cloverfield Lane 10, który pojawił się jakiś rok później. Oczywiście zarówno atmosfera, jak i wizualizacja obydwu doświadczeń jest diametralnie różna, aczkolwiek mam wrażenie, że obydwa dzieła wyrosły z jednego korzenia – z amerykańskiej fobii przed zagładą atomową. Deweloperzy z Robot Gentleman tę fobię ubrali w sporą dawkę humoru, wyśrubowany poziom trudności i podali jako nieskomplikowaną produkcję niezależną, sprzedawaną za niewygórowaną cenę. Po czym chyba doszli do wniosku, że rozbili bank odkrywając jakąś niezagospodarowaną niszę i postanowili zrobić kontynuację w postaci 60 Parsecs!, zamiast zająć się czymś nowym.
Zasadniczo sequel pokrywa się w całości z 60 Seconds!, więc ci którzy grali w poprzednią produkcję Robot Gentleman poczują się tutaj jak w dobrze znanym, starym domu. Mechanika jest identyczna. Punkt pierwszy – mamy dosłownie kilkadziesiąt sekund, aby przebiec się po stacji kosmicznej na której stacjonujemy, aby zebrać wyposażenie i towarzyszy niezbędnych nam w podróży, po czym samemu uciec w kapsule ratunkowej. Punkt drugi – staramy się przeżyć w przestrzeni kosmicznej, rozwiązując rozmaite problemy i rozsądnie racjonując żywność. Punkt trzeci – lądujemy na planecie i rozpoczynamy eksplorację okolicy w celu szeroko rozumianego przeżycia i zorganizowania pomocy. Tu wypada wspomnieć, że twórcy łaskawie pozwalają nam pominąć segment w którym zbieramy niezbędne nam wyposażenie. Przydzielane nam są wtedy z góry przewidziane zapasy, przy czym ku mojemu rozczarowaniu, zdecydowanie odbiegające ilościowo od tego, co zwykle udawało mi się samemu zebrać.
Sęk w tym, że wspomniany na początku poprzedniego akapitu znany, stary dom jest już wyeksploatowany do granic możliwości. Klamki zdążyły się wyślizgać, kafle popękały od niepotrzebnych spacerów w butach na obcasie, silikony w łazience zdążyły nabiec grzybem, okna wypaczyły się ze starości. Powiedzmy sobie szczerze – już w 60 Seconds! twórcy wycisnęli ze swojego pomysłu wszystko. Co nowego oferowane jest nam w 60 Parsecs? Kosmetyczne zmiany, nie tyle rozwijające, co delikatnie modyfikujące zabawę. Przynajmniej w ogromnej większości.
60 Parsecs! wprowadza pewne nowinki, które co prawda nie zmieniają postaci rzeczy, ale trzeba o nich wspomieć. Pojawiło się urządzenie do tworzenia nowych przedmiotów (a także rozmontowywania i ulepszania już posiadanych), w którym za odpowiednią opłatę uiszczaną w jednym z trzech surowców, możemy dokonywać cudów w zakresie naszego stanu posiadania. Drugą widoczną zmianę stanowi fakt, że w pewnym momencie zabawa się rozwidla i możemy wylądować na paru różnych planetach – gra jest wyraźnie bardziej rozbudowana i urozmaicona. Tylko co z tego, skoro każdorazowe dobrnięcie do końca scenariusza jest wyzwaniem samym w sobie, zarówno ze względu na poziom trudności, repetytywność zabawy, jak i charakter rozgrywki? Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, żeby przeciętny gracz był w stanie spędzić dziesiątki godzin na dłubaniu przy mechanice, eksperymentowaniu w podejściu do każdego pojedynczego questa, tylko po to, aby odkryć wszystkie zakamarki planet na których ostatecznie lądują nasi kosmonauci.
Podobnie jak w 60 Seconds!, nasze akcji odmierzane są cyklami dobowymi. Codziennie podejmujemy jakąś decyzję i codziennie odczuwamy skutki tej z dnia wczorajszego. Początkowo dni będą również wyznacznikiem progresu jakiego dokonujecie. To ile uda Wam się przeżyć będzie świadczyło o tym, ile już wiecie o 60 Seconds!, a przecież zaczynając zabawę od nowa, nie przenosimy ze sobą nic poza wiedzą o mechanice. Im więcej wiecie, tym większa szansa, że będziecie jeszcze dychać, kiedy wydarzy się coś ciekawego. Chcecie żyć jak najdłużej z prostego powodu – problemy i zadania z dni początkowych szybko zaczynają się powtarzać. Musicie więc opracować optymalną ścieżkę dla zbierania zapasów, dobierania drużyny, podejmowania decyzji, a później… zwyczajnie liczyć na farta, który pozwoli Wam nadać rozgrywce rozpędu. Ta formuła męczyła mnie pod koniec 60 Seconds!, natomiast w przypadku 60 Parsecs! niestety zniechęcała praktycznie od początku.
Sytuację poprawia zdecydowanie wyśmienity humor, pełen trafnych żartów, bogatej gamy nawiązań do popkultury, do literatury science-fiction i nie tylko. Często łapałem się na tym, że wyraźnie się uśmiecham, dałbym sobie też rękę uciąć, że raz czy dwa prychnąłem na głos. Zdecydowanie miła dla oka jest też warstwa wizualna, nawet jeżeli składa się w ogromnej większości ze statycznych plansz. Dosyć szybko natomiast zaczęła mnie natomiast męczyć muzyka. Kosmiczne ambienty są okej, ale nawet w ich ramach przydałoby się trochę urozmaicenia.
60 Parsecs! będzie idealne dla osób, które ukończyły 60 Seconds! i krzyknęły „Co, to już? Ja chcę więcej!”. W moim przypadku zdecydowanie tak nie było. Doceniłem poprzednie dzieło Robot Gentleman, miejscami mnie rozbawiło, zdecydowanie wciągnęło na początku, ale też kompletnie wyczerpało temat. Z niejakim zaskoczeniem przyjąłem fakt, że sequel jest praktycznie zbieżny z oryginałem. Wobec tego i przyznam to szczerze, nie bawiłem się dobrze. Nudziłem się. Prychnąłem parę razy, ale ogólnie rzecz biorąc nudziłem się. I tyle.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!