Nowy horror Netflixa pozytywnie zaskakuje, pozytywnie wciąga i pozytywnie przeraża.
Nowy horror Netflixa pozytywnie zaskakuje, pozytywnie wciąga i pozytywnie przeraża.
Wszyscy chyba zgodzą się, że Netflix przyniósł kinematografii i telewizjografii (istnieje takie słowo? Jeżeli nie, to niniejszym je wprowadzam) wiele dobrego. Pomijając już fakt obniżenia cen dostępu do dużej bazy filmów i seriali do strawnego dla zwykłego śmiertelnika poziomu, to amerykański gigant rozpieszcza nas co i rusz swoimi produkcjami, zamawianymi czy tworzonymi własnymi siłami, a które stoją na naprawdę znakomitym poziomie. Do grona przykładów godnej pochwały działalności Netflixa należy od niedawna doliczać również Nawiedzony dom na wzgórzu ( w oryginale The Haunting of Hill House).
Pozornie serial nie zapowiada się jakoś szczególnie pasjonująco. Fabuła jest w zarysach oparta o książkę napisaną przez Shirley Jackson w 1959 roku. Ci z Was którzy czytali tę pozycję nie mają czego się obawiać – jedynym wspólnym mianownikiem jest w tym przypadku sam dom. Fabuła, czas akcji czy nawet postaci dramatu w żadnym stopniu się nie pokrywają, a nawet nie przypominają swoich odpowiedników z odmiennego medium. W serialu dom poznajemy w czasie, gdy zamieszkuje go rodzina Crainów, a więc małżeństwo wraz z piątką rodzeństwa: Steven, Shirley, Likiem, Theodorą i Nell. Na zarówno dorosłych, jak i na dzieciaki, domostwo zaczyna z czasem wywierać silny, negatywny wpływ. Oczywiście wszystko przez paranormalne anomalie. A może wcale nie? Może to tylko zbiorowa histeria i racjonalizacja (jakkolwiek to nie brzmi) problemów, które narastały w rodzinie niezależnie od miejsca zamieszkania? Całość możemy obserwować z dwóch perspektyw, akcja bowiem płynnie przeskakuje z okresu gdy bohaterowie byli dziećmi, do czasu gdy stali się już dorosłymi ludźmi.
Jednym z powodów dla którego cenię Nawiedzony dom na wzgórzu, jest fakt, iż przez bardzo długi okres nie dawał mi odpowiedzi na powyższe pytania. Zasadniczo niektórym widzom aż do końca fabuła może wydawać się niejednoznaczna. Wiele zależy od tego z jaką uwagą oglądacie serial. Kolejne odcinki pełne są bowiem wskazówek, ukrytych przekazów, a nawet niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka scenek czy postaci. Wiele rozumie się po czasie, a jeszcze więcej rozumie się, gdy obejrzy się niektóre sceny po raz drugi. Po obejrzeniu całego sezonu nie raz wracałem myślami do poszczególnych odcinków, a nawet pokusiłem się o obejrzenie paru filmików na YouTube tłumaczących pewne zawiłości fabuły i nierzadko z ust wyrywało mi się pełne satysfakcji „ahaaaaa…”.
Nawiedzony dom na wzgórzu świetnie radzi sobie ze straszeniem. Momentami napięcie było wręcz nie do wytrzymania, przy czym relatywnie niewiele jest tutaj duchów nagle wyskakujących zza ekranu, żeby tylko wywołać efekt drgnięcia w fotelu/na kanapie. Zdecydowanie częściej zdarzają się sytuacje w których duch objawia się krok po kroku, ze spokojem objawiając całą swoją grozę. Takie straszenie trzeba docenić.
Jakby tego było mało, atmosfera związana z dynamiką relacji pomiędzy bohaterami potrafi być równie napięta. Rzadko kiedy poświęcam osobny akapit pojedynczemu odcinkowi, ale w tym wypadku zrobię Za szczególnie genialny muszę uznać bowiem odcinek siódmy pod tytułem „Eulogy”. Długie sceny, a nawet kręcenie bez cięć, połączone z genialnym wykorzystaniem wszystkich zebranych do tej pory przez widza informacji, pomieszanie realizmu z poczuciem nieuchronności objawienia się demonów, a do tego ta gra światłem, kamera, udźwiękowienie. Dla mnie zdecydowanie najbardziej intensywne serialowe doświadczenie tego roku. Wielkie brawa dla wszystkich, którzy przyłożyli rękę do tego odcinka. Później zresztą jest świetnie aż do końca. Serial długo się rozkręca, ale warto dać mu szansę i poświęcić trochę uwagi, żeby tym bardziej docenić końcówkę.
Co mi szczególnie nie odpowiadało to gra aktorska. Jest to jeden z tych szczególnych przypadków, kiedy świetny serial udało się zrobić pomimo chałtury uskutecznianej przez większość obsady. Podobał mi się Michiel Huisman jako Steven, Elizaberth Reaser jako Shirley i to by było na tyle. Carla Gugino w roli Olivii wypada okrutnie drętwo przez większość czasu, podobnie jak Timothy Huttor jako Hugh. Reszta obsady to zbieranina niemalże zupełnie anonimowych aktorów, więc podaruję sobie wypisywanie wszystkich. Zwyczajnie uwierzcie mi, że nie powinniście spodziewać się cudów. Najlepiej w serialu grają dzieci.
Nawiedzony dom na wzgórzu to perełka dla fanów gatunku, dla tych którzy są gotowi poświęcić serialowi uwagę, a także spostrzegawczych i szukających drugiego dna. To jeden z tych seriali, które tym więcej dają, im więcej dostaną. Świetna rzecz.
Komu spodoba się Nawiedzony dom na wzgórzu? Oczywiście wszystkim miłośnikom grozy, ale przede wszystkim fanom serii Alone in the Dark i Amnesia, a pod pewnymi względami również pierwszego Resident Evil