Kodowanie popkultury: nasze życie w cyberpunku, czyli pełzająca apokalipsa

Łukasz "Lucas the Great" Wiśniewski
2020/03/08 22:00
9
0

Kilka razy w moich felietonach przewijało się pojęcie “pełzającej apokalipsy”. Da się je elegancko połączyć z modnym dziś tematem, czyli cyberpunkiem. Rodzi to ciekawe wnioski...

Nasze dzisiejsze dywagacje zacznijmy od kardynalnej kwestii. Otóż to, co kochamy w estetyce postapokalipsy, związane jest zwykle z wielkim uderzeniem, kwestią ostateczną. Zależnie od naszego gustu wybierzemy zagładę atomową (Fallout), apokalipsę zombie (The Walking Dead), morderczy wirus zabijający większość populacji (The Stand), makabryczny rozwój plechy (The Last of Us)… Każda z tych opowieści zaczyna się - pi razy drzwi - od tego, że większość ludzkości została wyeliminowana. O ile takie scenariusze pobudzają wyobraźnię, nie są czymś nawet w przybliżeniu możliwym. Może dałyby radę takie wydarzenia, jak łupnięcie asteroidy w nasz glob albo wielka eksplozja w koronie Słońca, ale reszta zadziała inaczej. Nudniej. Nijak to się będzie miało do LARPa OldTown...

Kodowanie popkultury: nasze życie w cyberpunku, czyli pełzająca apokalipsa

Podstawą pojęcia “pełzającej apokalipsy” jest to, że zagłada nadchodzi powoli, na tyle “łagodnie”, iż żyjąc w danych czasach możemy tego nie zauważyć. Jasne, życie staje się trudniejsze, ale na starcie nawet nie dla wszystkich. Dystopijny z natury nurt cyberpunkowy zawiera w sobie naprawdę wiele elementów, które są identyczne ze światami postapokaliptycznymi. Zawiera w sobie też bardzo wiele elementów, które już zaistniały w naszym świecie. Wnioski nasuwają się same: w jakiejś mierze żyjemy w cyberpunku, czyli w pewnym rodzaju postapokalipsy. Nim krzykniecie: Ej, Lucas, ale przecież żyje nam się całkiem spoko, co ty chrzanisz, rozbierzmy na elementy składowe kilka pojęć. Kajety gotowe?

Gdy mnie czasem ktoś zapyta, czemu dziś powstaje tak mało utworów związanych z cyberpunkiem, odruchowo odpowiadam: To nieprawda, powstają, ale zaliczamy je już do literatury faktu lub postrzegamy je jako głównonurtowe obyczajówki. Słyszę już krzyk: Lucas, zbastuj, gdzie nasze gadżety? - cóż, one już istnieją, ale mało kto ma do nich dostęp. Pod tym względem zaliczam czasem cyberpunk do “specyficznej utopii”, a nie “dystopii” - okazało się, że w rzeczywistości antysystemowi buntownicy ograniczają się do slacktywizmu, a technologia nie staniała na tyle, by nawet prawdziwych bojowników było na nią stać. Jesteśmy korporacyjną wersją cyberpunka, bez nadziei na zmianę. Słabo opisaną, bo w literaturze twórcy stawiali jednak na buntowników. Ci siedzą przed korporacyjnym sprzętem, używają korporacyjnych mediów i zmieniają elementy awatarów w ramach wściekłego buntu. Jeśli mam rację z pełzającą apokalipsą, to na inny koniec świata nie zasłużyliśmy.

Elementy składowe cyberpunkowej rzeczywistości zawierają na przykład globalną korporacyjną infiltrację - to mamy już u ojców i matki gatunku. Cóż... czujniki naszych domowych i osobistych urządzeń nie śpią, zbierają dane. Z ich agregacją bywa różnie, każdy kto z powodu głupiej rozmowy dostał reklamy nijak dla niego nieprzydatne, potwierdzi. Pojawiły się - na razie trudne do weryfikacji informacje - że pozorna “taniość” smart TV rekompensowana jest przez producentów zyskami z reklam. Mając chiński telefon, zainstalowane na nim amerykańskie apki od Google czy Facebooka, plus chociażby rosyjskiego Revoluta, dzielimy się swoimi danymi całkowicie ponadnarodowo, korporacyjne. Jasne, od strony rządowego wglądu w owe dane układamy to tak: Chiny>FR>USA. Ta trzecia siła zarazem dowodzi potęgi cyberpunkowej wizji, bo korporacje (Google, Facebook, Apple) nieco mniej zależne są od kraju pochodzenia. Dalej jednak oddaliśmy wiele za tańsze i lepsze zabawki. Tak czy inaczej, w kajetach zaznaczamy ową infiltrację jako fakt.

Kolejnym kluczowym elementem cyberpunka jest drastyczne rozwarstwienie ekonomiczne, obligatoryjnym elementem. Najbogatsi posiadają prawie wszystko, po drugiej stronie są masy, które nie posiadają prawie nic. Może to zabrzmieć nieco lewoskrętnie, ale tak: żyjemy w cyberpunku. Rok temu dane organizacji Oxfam za rok 2018 wykazały totalnie cyberpunkowe wyniki: 26 najbogatszych osób posiada więcej zasobów niż 50% najbiedniejszych “elementów” populacji. “Elementów” dlatego, że dla globalnych korporacji ci ludzie to jakieś liczby. Czasem rzucą ileś % swoich dochodów na szlachetne cele (bywa, że potem po cichu się wycofają, katedra Notre Dame mi świadkiem), ale ogólnie mówimy o innych światach. Ta dysproporcja ostatnio wzrastała o procentowo (nie promilowo) zauważalny faktor. Wstawcie “ptaszka” w kajetach, jeśli idzie o ten punkt. Ci państwo ładnie proszą:

Kolejnym leitmotivem cyberpunka jest katastrofa klimatyczna. Znajdziemy to u większości twórców nawet sprzed trzech dekad: już bili na alarm. Neal Stephenson w “Zamieci”, Walter Jon Williams w “Okablowanych” czy… Margaret Atwood w powieści “Oryks i Derkacz” - ta ostatnia autorka może być jedynie gościem w tym gatunku, zawitała tam w 2003 roku, ale ma bardzo wiele do powiedzenia. Wiecie, jak jest: mądrej zawsze warto posłuchać, nawet jak przychodzi trochę spoza głównej ekipy. Zarazem to Atwood najbardziej bezpośrednio połączyła cyberpunk z postapokalipsą. Z późnych autorów warto też wspomnieć Richarda Morgana i jego rok wcześniejszą powieść “Modyfikowany węgiel” (“Altered Carbon” - w sposób mocno spłycony zekranizowaną przez Netflix) - książkę łączącą elementy cyberpunka z tym, jak na owe czasy rozwinęła się nauka i jak zmieniły się społeczeństwa. On i pani Atwood pisali już cyberpunk w czasach, gdy w jakiejś mierze w jego realiach zaczęliśmy żyć, od dzieła “ojców i matki” dzieliły ich dekady. Dlatego nie było w tym elementów “retro-future” postrzeganych dziś (może dla naszego komfortu psychicznego) jako ważny składnik cyberpunka. W kajetach stawiamy więc ptaszka w polu “katastrofa klimatyczna”.

Jak widzicie, cyberpunk to nie malownicza wersja przyszłości, ale nasz chleb codzienny. Niemal wszystko się zgadza, ale rewolucjonistów trudno zauważyć. Może się ukrywają, ale raczej czekają, komciując w sieci, na pizzę Cosa Nostra, którą dostarczy Hiro. Odniesienie do “Zamieci” zamierzone całkowicie, bo nowe osiedla nazywa się tak jak u Stephensona. “Stadnina na Górce Windsor”? Ktokolwiek ostatnio szukał swojego M-coś, napotkał na pewno na równie tłuste nazwy. To samo dotyczy usieciowienia usług. Franczyza na franczyzie. Smutno-pozytywny jest fakt, że kary za opóźnienie żarcia w dostawie nie są tak straszne dla dowozicielatorów, ale i tak mogą wylecieć na bruk. Dogoniliśmy dystopijną fantastykę w ten najgorszy sposób: łagodny. Dlatego brak nam w tym świecie prawdziwych buntowników.

Jak wygląda nasz świat? Rozbuchana w socjalnej opiece Europa, realizujące swój wolnościowy plan USA, oligarchiczne Chiny i… absolutna reszta świata. Gdzieś dookoła nas pełza apokalipsa. Znacie cyberpunkową mangę “Battle Angel Alita” lub chociażby anime na jej bazie, lub (poddaję się) film z zeszłego roku? Nawet na skraju UE my żyjemy w Zalem. Ci wszyscy, w których krajach jest wielokrotnie gorzej, “muszą dotrzeć do Zalem”. Gdzieś po drodze stają lokalni watażkowie, którzy zakręcają lub otwierają kurki z uchodźcami. To nasze Zalem musi sobie z tym radzić, bo jest rajem na ziemi. Płaci haracze watażkom, by nie dopuścić do wielkiej ludzkiej powodzi. Byliśmy tam raz i nie było fajnie. Masa tych przegranych ludzi wzywa nasze humanistyczne ideały, ale zarazem zbyt wielu z nich chce je zanegować. Odmowa oznacza nienawiść, więc kolejne podpory Zalem będą celami ataków. Inaczej niż w mandze, nie będą one czysto fizyczne. Pełzająca apokalipsa oznacza też erozję wartości.

Postawcie się w sytuacji mieszkańców Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego na początku V wieku naszej ery, nie jakichś tam prowincjuszy, a porządnych obywateli, nawet plebejuszy, za których mówi wasz wybraniec, trybun. Gdzieś tam jest magiczne limes, granica imperium. Nikt z was jej nie widział. Na miejscu politycy kłócą się o władzę. Klimat trochę się zmienia, ponoć wschodnie limes skuwa lód przez ładny kawałek roku, plony nie wschodzą. U nas jednakże wszystko po staremu, acz poplecznicy Libiusa i Leo biją się po pyskach na ulicach. Żarcie podrożało, ale dalej są jakieś darmówki dla plebsu. Ten czy inny cesarz dba i opiekuje się. Wschodnie prowincje padają, jacyś Wandale idą, ale przecież są imperialne programy naprawy, a rzymskich legionów nic nie pokona, prawda? PRAWDA? Sprawdźcie sobie i zapiszcie w kajetach datę: 4 września 476 roku. Moim zdaniem to była druga apokalipsa dla cywilizacji Zachodu, pierwszą był upadek Krety, obie pełzały. Obie kosztowały później wieki (ta druga prawie milenium), by postawić cywilizację na nogi i odzyskać, co stracone.

GramTV przedstawia:

Gdy kreteńskie centra handlowe zaczynały odczuwać brak produktów na rynkach, gdy te cudowne spichlerze miały coraz mniej zapasów, nie było melodii “koniec świata” w tle. Na Krecie dalej żyło się dobrze, choć znacznie gorzej niż za czasów dziadków (przerób pokoleniowy był mimo relatywnego dostatku szybszy). Tak samo jak mieszkańcy Italii nie od razu zauważyli koniec swego świata. Jak z tym stoi dzisiejsze Imperium Romanum? Hej, dalej mamy w sklepach południowe owoce i warzywa za grosze, nawet w środku zimy. Zaraz, czego? Ach, tej dłuższej plugawej jesieni, która przeszła płynnie w plugawą wiosnę. Imperium ma się dobrze. Na południu narastają upały, tak jak półtorej milenium temu na wschodzie narastało zimno. Są jakieś alarmujące dane o plonach w okolicach limes, ale dalej kupujemy dobra stamtąd, nie tak atrakcyjne cenowo, jak pół dekady temu, ale są. Co najwyżej zadumamy się nad ich śladem węglowym. Zalem się trzyma.


Afryka schnie, Europa też. Nieważne, czy to my zepsuliśmy klimat, czy tylko mu pomogliśmy. U nas na razie oznacza to dowożenie wody w Żyrardowie. W Afryce oznacza to paniczne lokalne i ponadnarodowe programy zalesiania. Ludzie stamtąd są albo dzielni i pomagają, albo brak im wiary w lepsze jutro i migrują na północ. Do Zalem. Po drodze są jednak watażkowie, którzy kontrolują ruch i Zalem szantażują. Rajska enklawa ma kasę i płaci haracz. Owszem, owej kasy dla obywateli Zalem musi być z czasem mniej, ale nikt nie zauważa czegoś, co powoli pełza, wszyscy wypatrują mitycznego skaczącego drapieżnika. Rządy i media też, z różnych (pozornie) powodów potrzebują drapieżnika, bo w pełzającego robala destrukcji nikt nie uwierzy, a strachem zarządza się lepiej niż czymkolwiek, nawet nadzieją. I oto wkracza on, SARS-CoV-2, cały w medycznej bieli – więcej o samym wirusie i waloryzacji jego apokaliptycznego wymiaru tutaj.

SARS-CoV-2 jest ulgą dla populacji, problemem o wadze życia (dla 38% ludzi starszych i schorowanych - niezależnie od formuły tego felietonu z cyklu Kodowanie Popkultury to nie jest ani trochę zabawny odsetek), brak mu może kluczowego elementu, czyli zagrożenia dla dzieci, ale daje radę. Media, rządy, opozycja - każdy chce od niego klików i przyrostu popularności. SARS-CoV-2 robi, co może, oni go wspierają, udostępniając apokaliptyczne dane szczątkowe. Każdy gra tak, jak koronawirus zagra (na melodię z “The Walking Dead”). Korporacje i rządy mają za sobą warte miliony ciała doradcze, ale jedno im umyka: pełzająca apokalipsa daje im lajki, jakby jutra nie było. Bo jej celem jest brak jutra, co w sumie oczywiste, ewentualnie jutro tak słabe, że nawet Zalem go nie przetrwa w swym dostojnym stylu.

Gdzieś po drodze skacze sprzedaż tekstów kultury, jak porażająca “Dżuma”, którą w 1947 roku napisał Albert Camus. Boccaccio płacze w mogile, bo jego “Dekameron” po prostu znowu się sprzedaje, ale bez szału. Gry takie jak “Plague Inc” odnotowują - nomen omen - chorą liczbę graczy, Chiny banują tę produkcję. Platformy streamingowe święcą triumfy za sprawą seriali o pandemii. Zalem bawi się, ktoś tam wpada w panikę i kupuje półhurtowo środki czystości czy długoterminowe żarcie. Na “śmietnisku” pod Zalem trwa regularna walka o przeżycie, nikt nawet nie liczy zakażonych wirusem, bo ludzie i tak umierają na ulicach. Wahnięcie w statystykach ich nie obchodzi, zresztą nie mają dostępu do statystyk.

SARS-CoV-2 i jego narzędzie COVID-19 już przechytrzyły cyberpunkowe korporacje oraz rządy. Tak, to doskonały temat zastępczy, jedziemy z tym. To jednak pełzająca apokalipsa jest kumplem nowego wirusa. Pełznie szybciej, ku globalnemu kryzysowi ekonomicznemu. Czy wiecie, że wszystkie największe zarazy świata w swych imponujących liczbach skrywają ukryty element? W dawnych wiekach nasze diagnozowanie było ciula warte, liczyliśmy sterty trupów. Dziś naukowcy szacują, że liczba realnych zgonów od takiej dżumy mogła nie przekraczać nawet ⅓ policzonych? Ludzie padali z biedy i głodu, bo kryzys odbierał im środki do życia. Doliczano ich do tego, co na wózkach wywożono z miast i wsi. No jasne, dziś nam to nie grozi, prawda? Głód, zero środków na życie to dystopia, prawda?


W chwili, kiedy wrzucam ten felieton z cyklu Kodowanie Popkultury, COVID-19 jest właśnie raczej popkulturą. Nieco ponad tysiąc osób zmarło od początku epidemii. Macie te kajety w rękach? Policzcie mi procent, jakim jest 1000 z 7,5 miliarda (zaokrąglam w dół obie wartości, drugą mocniej). To jednak wystarczyło, by indeksy giełdowe poleciały nawet i o 20%. Kursy walut wariują. Za chwilę, gdy dane zostaną podsumowane, będziemy mogli powiedzieć, że światowa gospodarka przekroczyła realnie 10% strat. Może i dwa razy więcej, wolę być optymistą. Z powodu ilu osób złożonych do grobu? Owe 10% ekonomicznego zarycia w glebę to pewnie w niektórych krajach (porównywalnych populacją ze sporym kawałkiem Europy/Zalem) ¼ miejsc pracy. Ci ludzie staną przed wyborem: zdychać z głodu i licznych chorób (z których COVID-19 będzie marginesem) lub ruszyć na Zalem.

Właśnie w ten sposób pełzająca apokalipsa, w której żyjemy od przynajmniej dwóch dekad, odjedzie nam za jakiś czas z przystanku “cyberpunk” i uda się ku stacji końcowej. Ta stacja nazywa się “Zagłada ludzkości”, a po drodze ciuchcia wyhamuje jeszcze kilka razy, w tym na pobliskim przystanku, z nasprejowaną tablicą Mad Max (1979) - ale my pewnie tego nie zauważymy, bawiąc się w wagonie restauracyjnym marki ZALEM. Menu może i będzie coraz bardziej ubogie, ale towarzystwo doborowe. Dyskusje o tym, czy u władzy powinien być Libius czy Leo, zaprzątną nasze myśli, rozgrzeją emocje. Ktoś zapłacze za avocado, ktoś za bananem, ktoś za jakimś spustynnionym krajem. Tematów nam nie zabraknie do końca świata, bo na tym właśnie polega pełzająca apokalipsa.

Komentarze
9
Starrysky
Gramowicz
20/03/2020 18:31

Kanada albo Hiszpania to nie są wg Ciebie uprzywilejowane kraje? Sorry, ale chyba dalej się z Tobą rozmijam. Twój artykuł i komentarze wyglądają dla mnie jak narzekanie, jak to dzisiejsi aktywiści nic tylko przed tymi facebookami siedzą, podczas gdy absolutnie pomijasz tysiące ludzi narażających życie i zdrowie walcząc z opresyjnymi systemami. To nie jest w porządku wobec nich, prezentuje fałszywy obraz rzeczywistości, a w dodatku raczej zniechęci niż zachęci czytelników do działania.

Lucas_the_Great
Redaktor
Autor
15/03/2020 20:57
Starrysky napisał:

Coo? Ale wszyscy, których wymieniłam walczą własnie z "polityczno-korporacyjną rzeczywistością zachodu". Czy to Chile przeciw neoliberalnemu rządowi, czy wet'suwet'en przeciw ucieleśnieniu "evil corporation" w postaci TC Energy Corporation, czy anarchiści w Rożawie albo Meksyku przeciw samemu kapitalizmowi.

Dalej się ze mną rozmijasz. W cyberpunkowej wizji przeciwko dysopii walczą ludzie z pozornie uprzywilejowanych krajów. I tylko o takich buntownikach (jako brakującym elemencie do cyberpunkowego obrazka) mówię. W kontraście do wizji mamy slacktywizm i wszystkie nakładki na awatary facebookowe.

Starrysky
Gramowicz
14/03/2020 18:05

Coo? Ale wszyscy, których wymieniłam walczą własnie z "polityczno-korporacyjną rzeczywistością zachodu". Czy to Chile przeciw neoliberalnemu rządowi, czy wet'suwet'en przeciw ucieleśnieniu "evil corporation" w postaci TC Energy Corporation, czy anarchiści w Rożawie albo Meksyku przeciw samemu kapitalizmowi.




Trwa Wczytywanie