Być może już wiecie, a jak nie to właśnie się dowiadujecie, że w najnowszym wpisie na blogu marki, studio DICE w osobie starszego producenta Ryana McArthura, ogłosiło koniec Battlefiled V. Nie chodzi tu bynajmniej o zamknięcie serwerów, a definitywny koniec dalszego rozwoju wydanej w 2018 roku gry. Kolejno w maju i czerwcu mamy otrzymać garść poprawek, śladowe ilości nowej zawartości i paczkę usprawnień, by DICE z czystym sumieniem mogło skupić się na czymś innym.
Sytuacja jest o tyle kuriozalna, że jak dotąd DICE czy też EA, gdy odłączało wtyczkę od kolejnego BF-a, to zawsze w zanadrzu miało coś nowego. Coś, co było wystarczająco nieodległe, by karmić nas samą wizją w czasie, gdy okupujemy serwery już niewspieranej odsłony. Tym razem raporty Electronic Arts sugerują, że kolejny Battlefield pojawi się dopiero w 2021 roku, co oznacza, że przez jakieś 12 miesięcy o istnieniu marki w sferze marketingowej możemy zapomnieć.
W tym samym czasie Call of Duty notuje rekordowe zainteresowanie, zyski i chociaż boryka się z wieloma problemami i często depcze graczom po odciskach, to ze swoich arbitralnych decyzji wycofuje się, gdy tylko fani podnoszą larum. Tymczasem Battlefield V, po swoistym paśmie niskich wzlotów i głębokich upadków wywiesza białą flagę i kończy przygodę z drugą wojną światową znacznie szybciej niż XX-wieczny świat. Dlaczego? Powodów jest więcej niż wiele.
Dobre, a raczej, mieszane złego początki
Nie zrozumcie mnie źle. Battlefield V to gra, w której z premedytacją spędziłem kilkaset godzin, co na moje obecne możliwości oznacza mnóstwo czasu. Nie dałem się złapać nagonce na wypaczanie prawdziwej wizji drugiej wojny światowej, zbytnią ekspozycję kobiet czy dosyć przejaskrawione ujęcie brutalnego konfliktu. Dla mnie od początku, do zbliżającego się końca, była to gra – a ta dała mi masę niezobowiązującej satysfakcji i umiliła czas.
Swoje zdanie o premierowej wersji BF-a V wyraziłem w recenzji na łamach Gramu, oferując grze osiem na dziesięć oczek, co wzbudziło wątpliwości części czytelników. Z perspektywy czasu mogę przyznać, że obok samej frajdy ze strzelania, rąbania graczy siekierą i chłonięcia bitewnego chaosu, głęboko wierzyłem w potencjał produkcji. Był namacalny, wystarczyło skorzystać z poprawionych mechanik, uśmiechnąć się nieco do fanów „jedynki” i zapełnić serwery. Tak się jednak nie stało, a wszystko przez… battle royale.
Jeździec bez głowy, ale za to z Excelem
Jeśli miałbym odpowiedzieć jednym zdaniem na pytanie, czego zabrakło do sukcesu Battlefield V, to – spójnej wizji projektu. Gra powstawała krócej niż poprzednie odsłony, jej zawartość premierowa była uboższa niż choćby BF-a 1, ale wiele można było wybaczyć, gdyż EA zdecydowało się odpuścić przepustkę premium, na rzecz darmowych map, broni itd. Jednym słowem, mogliśmy przymknąć na to oko, bo najlepsze miało dopiero nadejść i to za darmo. Tak się jednak nie stało, gdyż ktoś obmyślił, że Battlefield V ma być wszystkim, a skończył z (prawie) niczym.
Od początku popremierowego wsparcia widać było wyraźnie, że coś na tym polu zgrzyta. W ciągu pierwszych kilku miesięcy gra otrzymała znikome nowinki, o ile dobrze pamiętam dwie dodatkowe mapy i tyle. Nadal było ich mniej niż dziesięć. W międzyczasie zupełnie upadła idea Wielkich Operacji, które miały być esencją najnowszej odsłony, a gdzieś na horyzoncie zamajaczył tryb battle royale i 5 v 5.
Firestorm doczekał się premiery w marcu i chociaż zapowiadał się obiecująco, to nie przekonał do siebie graczy. Jedna mapa, niezbyt rozbudowane mechaniki, ogólna nuda, bieda i brak dynamiki. Wtedy stało się jasne, że to właśnie dla tego, odrzuconego przez graczy dziecka DICE spowolniło rozwój standardowych trybów i map Battlefield V. W międzyczasie pojawiła się też koncepcja trybu 5 v 5, aczkolwiek odpadła jeszcze przed oddaniem jej na ręce graczy – jednym słowem sporo roboty szlag trafił. Tymczasem fani Battlefielda, takiego może nie trendy, ale bezpośrednio nawiązującego do korzeni, czekali na nowe mapki przez kolejne miesiące.
Po kostki w premium, czyli Boinsy i Elity
Zaledwie kilka akapitów temu sławiłem wspaniałomyślność Electronic Arts, za rezygnację z premium na rzecz darmowych dodatków, ale w pewnym momencie korporacyjna decyzja zmieniła losy bitwy o serca graczy. Battlefield V sprzedał się poniżej oczekiwań, a na czymś zarabiać trzeba, więc EA, zamiast rakiem wycofać się z wcześniejszej obietnicy, zrobić wypasiony pakiet map za dolary, to – w zależności od Waszego punktu widzenia, chwyciło się brzytwy lub dolało oliwy do ognia.
Zamiast wielkich epickich bitew na wielką skalę, fabularyzowanych Wielkich Operacji, czy choćby jakichkolwiek map, które wprowadziłyby nieco różnorodności podczas długich sesji, EA postanowiło nakarmić nas walutą premium, mikropłatnościami i Elitarnymi jednostkami, czyli swoistymi skórkami z tłem fabularnym. Z mojej perspektywy, czara goryczy była już o krok od przelania, bo chociaż sam do skórek i personalizacji postaci miałem raczej neutralny stosunek, to wielu, wielu graczom nie podobał się ten pokaz mody.
Pomijając fakt, że poszczególne skórki za nic nie pasowały do klimatu bitwy, gdyż zakupione elity można było wykorzystać także poza konkretną frakcją, do której należały, to cała ta promocja mocno raziła w oczy. Oczywiście obok tego pojawiło się sporo skórek za standardową, zdobywaną podczas zabawy walutę, ale nie o to tu chodziło. DICE obiecało nieznane epizody z drugiej wojny światowej, a gracze odstali odroczoną walkę w Grecji, mapkę do zabawy w czołgach, mocno przeciętny battle royale, CS-owy tryb, który nigdy nie powstał i wysyp reklam waluty premium. Cóż, takiej drugiej wojny światowej dawno nie widziano.
Powstaje jak feniks z popiołów…
Mając przed oczami ostatnie 17 miesięcy rozwoju Battlefielda, łatwo wywnioskować, że jedynym momentem, gdy dało się poczuć, iż twórcy faktycznie wywiązują się ze swoich obietnic, była premiera Wojny na Pacyfiku. Zapowiedziana przy okazji EA Play i wydana na jesieni kampania w Azji zagwarantowała nam z niemal z miejsca trzy nowe mapy, nowe frakcje, kilka ciekawych dodatków w uzbrojeniu i tajfuny. Zupełna zmiana otoczenia i powrót Iwo Jimy okazały się wiatrem w żagle dla nieco skostniałej i znudzonej społeczności. Nawet jeśli gdzieś w oddali majaczyła wizja nowych elementów premium, to i tak nikomu to nie przeszkadzało, gdyż w grze było co robić.
Podczas gdy gracze z nowym zapałem zaczęli grzebać w plikach Battlefielda V, by dowiedzieć się jakie wspaniałości jeszcze na nich czekają, DICE szybko zjechało z właściwych torów. Na premierę szóstego, bieżącego i zdaje się ostatniego Teatru Wojny, zadebiutowała – w mojej ocenie – najlepsza mapa w BFV, czyli Wyspy Salomona. Mapa, która przez tydzień figurowała w kolejce na wyłączność dla trybów Podboju i Przełamania pochłonęła dziesiątki godzin mojego życia, ale szybko się okazało, że co dobre, szybko się kończy.
...by znów w popiół się obrócić
W chwili, gdy jak nigdy wcześniej, na pierwszy plan wysuwali się gracze o stosunkowo niskich rangach, DICE postanowiło nieco ułatwić im życie i… wydłużyło TTK. Wyobraźcie sobie, że karabin, który oferuje magazynek pojemny na jakieś 20 pocisków w średnim czy dalszym dystansie potrzebuje kilkunastu celnych strzałów, by pokonać wroga. Jak łatwo obliczyć, drugiego bez przeładowania nie zabijemy, więc już chyba lepiej palnąć w łeb sobie. O ile chęci DICE miało dobre, to tak radykalna zmiana z aktualizacji na aktualizację okazała się nie do zniesienia dla osób, które regularnie okupowały serwery.
Szybko zaczęła się przepychanka pomiędzy deweloperami i fanami, o przywrócenie starych zasad, ale DICE długo nie chciało dać za wygraną. Jeśli braku spójnej wizji gry nie udowodnił fakt, iż twórcy chcieli do niej wrzucić wszystko, co tylko było modne czym zaprzepaścili szansę na regularny rozwój „prawdziwego” Battlefielda, to sprawa z TTK wszystko wyjaśniła. Przez kilka tygodni DICE prezentowało coraz to nowe podejścia do tematu, wprowadzało zmiany, siało chaos i chociaż próbowało pójść na kompromis pomiędzy chęciami swoimi a oczekiwaniami fanów, to ostatecznie musiało znacznie ustąpić. Teraz okazuje się, że wywieszona wtedy biała flaga, będzie łopotać znacznie dłużej, niż początkowo sądzono.
Historia niedopowiedziana
Koniec Battlefield V, to też utracona szansa na przeżycie kolejnych epizodów drugiej wojny światowej na gruncie wydanej w 2018 roku strzelanki. Opcji jest mnóstwo, a by uzmysłowić sobie ich bezmiar, wystarczy jedynie wspomnieć, że gra ledwie otarła się o starcia w Afryce, a na pojawienie się Armii Czerwonej nie ma najmniejszych szans. Potencjał zmarnowano, przetrawiono z arkuszem kalkulacyjnym, gdzie wzorem komunistycznego kapitalizmu wydawca starał się, by deweloper dawał zysk, ale tłukł go po łapach korporacyjną linijką, gdy tylko powziął ambitniejsze przedsięwzięcie.
Wiadomość to smutna, nie tylko dla mnie, jako fana gry czy marki, ale powinna być też nieco niepokojąca dla fanów strzelanek w ogóle. EA właśnie oddało pole Activision i jeśli w najbliższych miesiącach nie pokaże czegoś, co da fanom nadzieję na lepsze jutro marki Battlefield, to może utracić ich na dłużej. Potrzebujemy Battlefielda, ale takiego wiernego swoim ideałom, stanowiącego doskonałą kompozycję starć piechoty, pojazdów i lotnictwa. Tym razem otrzymaliśmy ledwie namiastkę wojennego chaosu na ekranie, za to wielki zamęt w planach popremierowego rozwoju tytułu i dystrybuowania nowej zawartości.
I chociaż na usta ciśnie się stwierdzenie, że nie o takiego BF-a nic nie robiłem, to wciąż liczę, że Electronic Arts się zreflektuje i nie zostawi nas w czerwcu z niczym. Tymczasem traktowane od początku po macoszemu dziecko już niedługo odejdzie w niepamięć, bo nawet jeśli wciąż będzie grane, to bez wizji nowinek, będzie to raczej równia pochyła.
Jak oceniacie swoją przygodę z Battlefield 5? Dajcie znać w komentarzach.