Twórcy League of Legends postanowili wreszcie wyjść poza nieco już wyeksploatowany gatunek MOBA. Tym razem to kopiują, zamiast być kopiowanymi. Ale to nic złego.
Twórcy League of Legends postanowili wreszcie wyjść poza nieco już wyeksploatowany gatunek MOBA. Tym razem to kopiują, zamiast być kopiowanymi. Ale to nic złego.
W 2019 roku Riot Games ogłosiło, że przestają być “tą firmą od LoLa” i zapowiedzieli mnóstwo nowych tytułów. Przede wszystkim miały to być spin-offy ich najbardziej znanej produkcji, a więc: League of Legends na urządzenia mobilne, fabularne gry z uniwersum, Legends of Runeterra i LoL Esports Manager. Do tego dochodziły enigmatycznie nazwane: “Project A”, “Project L” i “Profect F”. Pierwszy z nich został później zapowiedziany jako Valorant - taktyczna strzelanina, którą deweloper rzuca wyzwanie Counter-Strike’owi, nieprzerwanie królującemu na scenie sieciowych strzelanin drużynowych od… kurczę, już nawet nie pamiętam jak długo. Trzeba więc uczciwie powiedzieć, że Riot Games nie boi się wyzwań.
Valorant w pierwszej chwili przywodzi na myśl Overwatcha. Mówię tutaj o wrażeniach jakie miałem w lobby, podczas wybierania bohaterów, a nawet na arenie treningowej, na której sprawdzałem umiejętności poszczególnych bohaterów. Herosów w których przyjdzie nam się wcielić jest dziesięciu, przy czym nie mogą oni się powtarzać w żadnej z drużyn, ale mogą występować po obydwu stronach meczu. Skojarzenia ze strzelaniną stworzoną przez Blizzarda potęguje mocno kreskówkowy, nieco umowny styl graficzny, a także okazjonalne “odzywki” poszczególnych bohaterów, które wydają się być w podobnym tonie i o podobnym ciężarze.
Wszystko zmienia się w momencie, kiedy zaczynamy w Valoranta grać. Po pięciu minutach już wiedziałem, że to nie jest żadna konkurencja dla Overwatcha, ale zdecydowanie wyzwanie rzucone Valve i ich największemu hitowi, a więc Counter-Strike: Global Offensive. Podobieństw jest bez liku: gracze podzieleni są na drużyny po pięć osób, celem zabawy jest z jednej strony podłożenie i detonacja ładunku, a z drugiej obrona wrażliwych punktów, gracze zbierają gotówkę, za którą kupują uzbrojenie (które tracą, jeżeli zginą w danej rundzie). Po jakimś czasie następuje zmiana stron, tak żeby zachować możliwie maksymalną sprawiedliwość i “równowagę”. W końcu to tytuł esportowy.
Jeżeli natomiast chodzi o różnice, to przede wszystkim uwagę zwraca fakt, że twórcy udostępniają nam różnych bohaterów. Wszyscy mają tyle samo punktów wytrzymałości, poruszają się tak samo, używają tych samych rodzajów broni (czyli tych, które sobie kupią). Różnice między nimi wyrażają się w dostępie do rozmaitych umiejętności, częściowo pokrywających się z tym, które znamy z gier MOBA (a więc trzech “podstawowych” i jednego “ultimate”). Co ciekawe, pierwsze z trzech kupujemy w fazie zakupów, podobnie jak dostęp do broni. Są one używane trochę jak granaty w Counter-Strike: Global Offensive. Z kolei “ultimate” ładujemy poprzez zabijanie przeciwników, bądź asysty czy podkładanie/detonację ładunku wybuchowego (tak zwanego “spike’a”). Aha, byłbym zapomniał - raz wybranego bohatera używamy przez cały mecz, nie możemy go zmieniać co respawn, jak to ma miejsce np. w Overwatchu.
Tempo zabawy jest… najuczciwiej będzie powiedzieć to wprost: counterstrikowe. Bardzo podobny jest ciężar i charakter zabawy. To pomieszanie zabawy w kotka i myszkę z momentami w których akcja błyskawicznie przyspiesza, a my staramy się gorączkowo wycelować we właściwe miejsce, bądź korzystamy z umiejętności i znajomości mapy, aby wybrnąć z tarapatów.
Gra dzięki wprowadzeniu bohaterów nabiera zdecydowanie większej głębi w porównaniu do swojego głównego rywala. Powód jest absolutnie oczywisty - umiejętności bohaterów są przydatne, ale także wyjątkowo ciekawe. A to ktoś potrafi rzucać “podręcane” flashbangi, a to ktoś się teleportuje, inny gracz wzywa wsparcie z powietrza, albo stawia przed sobą mur z lodu, którego rozbicie zajmuje dłuższą chwilę. Samo ogarnięcie umiejętności każdej z postaci to zabawa na kilka godzin. Opanowanie zależności pomiędzy nimi w kontekście całej meta-game? Aż boję się pomyśleć, jakie cuda będą wyprawiali prawdziwi pro-gamerzy.
Premiera Valoranta tuż za rogiem, jednak już w tej chwili mogę śmiało powiedzieć, że szykuje się niesamowicie ciekawy rok dla branży e-sportowej. Największe kluby już stworzyły, albo gorączkowo przygotowują się do stworzenia drużyn, które będą współzawodniczyły właśnie w sieciowej strzelance tworzonej przez Riot Games. Czy do tego dojdą transfery graczy ze sceny Counter-Strike: Global Offensive? Wcale by mnie taki rozwój wydarzeń nie zaskoczył. Valorant jest jednocześnie przyjemnie znajomy i odświeżająco innowacyjny, a także znakomicie wykonany. Niskie wymagania w połączeniu z doskonałą optymalizacją, ogromne możliwości kombinowania, wbudowany system przeciwdziałania oszustwom… Bardzo jestem ciekaw co się wydarzy, kiedy gra już stanie się powszechnie dostępna.