Netflix przyszykował nam energiczne zakończenie roku. Oceniamy najnowszy film platformy streamingowej.
Gorący romans Glee z High School Musical
Gdy kilka lat temu Netflix ogłaszał nawiązanie wieloletniej współpracy z Ryanem Murphym, w domach wielu fanów seriali wystrzeliły korki od szampana. Twórca Glee i American Horror Story otrzymałby nie tylko duże budżety na swoje projekty, ale również pełną swobodę artystyczną uwolnioną ze sztywnych telewizyjnych ram. Wydawałoby się, że to układ idealny, ale później nadszedł pierwszy sezon Wyborów Paytona Hobarta i stało się jasne, że przygoda Murphy’ego z Netflixem może nie być tak kolorowa. Dlatego gdy ogłoszono jego powrót do reżyserii pełnometrażowego filmu, przyjąłem tę informację z rezerwą. Nie czekałem na Bal, nie liczyłem na dobry film, spodziewałem się kiepskiego filmidła. Ostatni raz tak bardzo pomyliłem się, gdy zachwalałem śpiew Rachel McAdams w Eurowizji (nie, to nie ona śpiewa w tym filmie).
Bal bazuje na popularnym musicalu, który opowiada historię czwórki broadwayowskich wykolejeńców, którzy niegdyś sięgnęli gwiazd, a dzisiaj szorują po podłodze światowej sceny, ledwo wiążąc koniec z końcem. Choć od ostatniej nagrody Tony zdobytej przez Dee Dee Allen (Meryl Streep) minęło wiele lat, artystka nadal lubi się nimi szczycić. Wraz z Barrym Glickmanem (James Corden) nie potrafią ponownie podbić serc niezwykle ostrych krytyków teatralnych. Aby odbudować swoją karierę, z dwójką innych artystów, Angie (Nicole Kidman) i Trentem (Andrew Rannells), wyruszają do niewielkiego miasteczka w Indianie, aby uratować odwołany bal w jednej ze szkół średnich. Rada rodziców pod przewodnictwem pani Green (Kerry Washington) nie zgadza się na zorganizowanie imprezy, jeżeli ma w niej uczestniczyć zadeklarowana lesbijka Emma Nolan (Jo Ellen Pellman). Pomimo sprzeciwu dyrektora szkoły (Keegan-Michael Key), pani Green skutecznie blokuje bal. Gdy na miejscu pojawia się Dee Dee Allen i Barry wraz z resztą artystów, sytuacja zaczyna się zmieniać, a szansę na zorganizowanie balu zaczynają rosnąć. Nie wiedzą jednak, jakie konsekwencje będzie to miało na całą społeczność miasteczka.
Jestem szczerze zaskoczony, jak przyjemny, radosny i energiczny jest to film. Bal jest dokładnie tym, czego tak bardzo potrzebujemy w dzisiejszych czasach. Kolorową, naiwną, ale niezwykle ciepłą bajką, która bawi i wzrusza, pozwalając bez żadnych trosk spędzić dwie godziny życia, uciekając od problemów i szarości wdzierającej się zza okna. Ten niemal bezbłędny przykład eskapizmu z pewnością nie spodoba się każdemu, nie tylko ze względu na podejmowaną tematykę, formę musicalu czy wiele słabszych momentów, ale to bardzo specyficzna produkcja, w której Ryan Murphy w żaden sposób się nie ograniczał.
Oczywiście niższa kategoria wiekowa niż zazwyczaj jest w jego produkcjach, wymusiła na nim skonstruowanie takiej historii, aby była mniej wulgarna i bezpośrednia. W połączeniu z ironiczną, przerysowaną konwencją całości, daje to efekt, o którym ciężko zapomnieć jeszcze długo po seansie. Nie przejmujcie się więc szarżującymi aktorami, którzy wyglądają jak parodie samych siebie, czy też polaryzacją bohaterów, którym brakuje niuansów i wielowarstwowości. Nadrabiają to charyzmą i ogromnym poczuciem humoru. Nie spodziewałem się, że w musicalu może być tak wiele udanych żartów, a jednak Murphy’emu to się udało.
Reżyser nawiązuje w filmie do najlepszych lat swojej kariery. Mamy tu więc sporo z Glee, ale Murphy wiele czerpał też z trylogii High School Musical. To połączenie dało nam jeden z najenergiczniejszych i najpozytywniejszych filmów tego roku, rozsadzający pozytywnymi wibracjami i świetnymi numerami musicalowymi. Może nie są to utwory, które będziemy nucić pod prysznicem czy w drodze do pracy, ale w filmie sprawdzają się bez zarzutów. Szczególnie wrażenie robią wraz z taneczną choreografią, scenografią oraz kostiumami. Ten film wypełniony jest uwielbianym przez Murphy’ego blichtrem i przepychem, choć tym razem to nie on gra tu główne skrzypce.
Musical w służbie społeczeństwu
Historia jest niezwykle prosta, ale to, co reżyser w niej zawarł, już takie nie jest. Film opowiada przede wszystkim o problemach osób homoseksualnych z małych miasteczek, brakiem tolerancji, hipokryzją osób religijnych oraz z niezrozumiałym lękiem, który popycha nas do coraz większej radykalizacji swoich własnych poglądów. I to właśnie ten ostatni wątek jest najmocniej zaakcentowany w historiach wszystkich postaci. W samym centrum Balu stoi Emma i jej losy jako jedynej zadeklarowanej osoby homoseksualnej, ale pomimo narcystycznych i cynicznych pobudek, w tej podróży również inni będą mieli okazję odmienić swoje życie, stając się lepszymi ludźmi.
GramTV przedstawia:
I jak to ma miejsce w przypadku musicalów, odbywa się to za pomocą jednej piosenki. Czy to przeszkadza w tej konwencji? Absolutnie nie, bo film ma jeden prosty cel – przedstawić świat, w którym odmienna seksualność, jak i płeć, nie jest niczym złym. A wręcz przeciwnie, może być przyczyną budowania lepszego świata poprzez wzajemną akceptację i zrozumienie. Ale nie udałoby się to, gdyby nie grające na odpowiednich strunach sceny dramatyczne. Murphy udowodnił, że potrafi celnie uderzyć warstwą emocjonalną, nawet jeżeli oparte są one na tanim udramatyzowaniu.
Niestety film ma również słabsze momenty, które dłużą się i nudzą. Zazwyczaj to krótkie momenty między kolejnymi piosenkami, w których reżyser nie potrafił odpowiednio wykorzystać. Niektóre sceny są świetne, pełne humoru i pozytywnej energii, żeby inne drastycznie zwolniły tempo i stały się niepotrzebnymi zapychaczami. Za to w innych brakuje pewnego wprowadzenia nas w czas i miejsce akcji, jak ma to miejsce w domu babci Emmy. Widać, że film został miejscami brutalnie pocięty, aby skrócić już i tak długi metraż.
W swoich rolach świetnie bawią się Meryl Streep, James Corden, Andrew Rannells i Jo Ellen Pellman. Streep pokazuje swój aktorski kunszt każdą sceną, gzie gra diwę ze zbyt dużym ego, Corden zalicza swoją najlepszą rolę w karierze, zaś Rannells i Pellman to objawienia, którym Bal otworzy drogę do większych projektów. Doskonale sprawdza się również Keegan-Michael Key, Kerry Washington i cała reszta obsady, która otrzymuje swoje pięć minut na ekranie. Jedynie Nicole Kidman zdaje się być ciałem obcym, która ma tylko jedną własną piosenką. To jedyna postać, której w ogóle nie poznajemy, a zanim dostanie dłuższą scenę, mija około godziny filmu.
Bal to film, jakiego potrzebujemy. Obecny rok nie jest łatwy dla nikogo, dlatego takie produkcje jak najnowsza propozycja od Netflixa i Ryana Murphy’ego, choć na chwilę pozwolą przenieść się nam do radosnego, ciepłego i pozytywnego świata w rytm energicznych piosenek. Dodatkowo to świetnie skonstruowana, przedstawiona prostymi środkami lekcja tolerancji, która może trafić do każdego. Jak dla mnie Bal to jedno z największych pozytywnych zaskoczeń tego roku.
7,0
Bal jest przepełnionym energią, kolorami i miłością musicalem, któremu warto poświęcić dwie godziny życia.
Nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Napisz komentarz jako pierwszy!