Uniwersum się rozrasta i obrasta. Ale nadal dobrze się to ogląda.
George Miller wparował niemal dekadę temu po raz kolejny do strupieszałego mocno kina akcji i porozstawiał wszystkich po kątach rewelacyjnym Mad Maksem: Na drodze gniewu. Powrócił do cyklu, który przyniósł mu sławę i dozgonną miłość wszystkich fanów postapokaliptycznych wizji świata. Przez lata nawet krytykowane mocno Pod Kopułą Gromu zyskało status kultowego, więc okazja była ku temu dobra. I wygrał Miller w zasadzie wszystko w pięknym stylu, tworząc film bezkompromisowo widowiskowy, napakowany akcją i wręcz nieludzko doskonały wizualnie. Kiedy ma się pomysł oraz wie jak go wykorzystać, wystarczą przy tym prości bohaterowie i prosta historia. Mad Max: Na drodze gniewu jest dla mnie arcydziełem kina akcji. Jak widać po świetnych wynikach oglądalności, nie tylko dla mnie.
Nie powinno nikogo dziwić, że Miller postanowił pójść za ciosem i eksplorować swoje postapokaliptyczne uniwersum, które wykluło się z australijskiego zmotoryzowanego westernu o schyłku cywilizacji. Nie dziwi mnie też, że wybór padł na Furiozę, charyzmatyczną i niejednoznaczną bohaterkę ostatnich przygód Maksa. Wszak zarysowana tam, nieco tajemnicza historia jej pochodzenia i młodości aż prosiła się o rozwinięcie. Tym bardziej, że przy obecnym popycie na silne, wyraziście zarysowane, kobiece bohaterki, mogło to również świetnie wstrzelić się we wspomniane trendy. Na szczęście jednak - tu wszystkich uspokoję - reżyser wciąż daleki jest od wpychania do filmu jakichś tematów na siłę, bo akurat są one mile widziane. Unika dzięki temu zbyt natrętnego, czy zbyt ckliwego moralizatorstwa, które jest potworną bolączką współczesnego hollywoodzkiego kina.
O ile Na drodze gniewu było klasycznym filmem drogi, z akcją skondensowaną do kilku dni, o tyle Furiosa jest opowieścią rozciągnięta na lata. Całość podzielono na kilka rozdziałów, z których każdy kończy się przełomowym dla losów Furiosy i kształtowania jej osobowości wydarzeniem. Widać tutaj od samego początku zupełnie inną koncepcję, tym bardziej, że sam film jest też zdecydowanie dłuższy. W przypadku tej serii to zabieg zupełnie nowy, czy więc Miller poradził sobie z historią rozciągniętą na lat co najmniej kilkanaście? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Po swojemu szczęśliwie unika przegadanych scen, ale Furiosa ma kilka momentów, w których nie zaszkodziłby całości mały ciach! na stole montażysty. Nie ma tu tego wspaniale przytłaczającego tempa z drogi gniewu, ale z drugiej strony raczej nikomu nie grozi przyśnięcie na seansie.
Zmieniające się plany i czasy, to przy okazji dobry pretekst do nieco głębszego pogrzebania w historii i mitologii millerowskich Pustkowi. Poza losami głównych bohaterów mamy więc też wyraźniej zarysowany dalszy plan, z historią trzech twierdz na czele. Pierwsze skrzypce grają wszakże opowieści o samej Furiozie i osobach, z którymi zetknął ją los. Tutaj na pierwszy plan wysuwa się grany przez Chrisa Hemswortha Dementus. I to grany, jak na tego aktora, moim zdaniem wręcz brawurowo. Z powiększonym nosem, mocnym australijskim (?) akcentem i pluszowym misiem, balansuje często na granicy karykatury, jednocześnie karykaturę przecież grając i robi to w przekonująco swobodny sposób. Połączenie irytującej bombastycznej infantylności i zimnego okrucieństwa Dementusa jest przez to po stokroć bardziej przerażające, bo strasznie prawdziwe.
Przez chwilę uważałem, że nieco po macoszemu potraktowany został Pretorianin Jack, grany przez Toma Burke’a. Postać to dla Furiozy i kształtowania jej osobowości niezwykle ważna, na dodatek z ogromnym potencjałem, a jest w sumie taka… zwyczajna. Ale chyba taka właśnie miała być. Niemal milcząca, efektywna w działaniach, pozornie zimna i wypalona, ale kierująca się wciąż jakimiś zasadami. Więc wcale nie zwyczajna, bo tak podobna do Rockatanskyego z drugiej części. Zresztą smakowitych nawiązań do tej i innych części starej trylogii jest w Furiosie znacznie więcej. A sama Furioza? Wydaje się, że Miller dał obydwu aktorkom sporo swobody, co wykorzystała przede wszystkim Anya Taylor-Joy, ukazując - przy niewielu w sumie przecież wypowiadanych słowach - ruchem całkiem bogate spektrum różnorodnych emocji. Taylor-Joy zagrała tutaj nawet nie tyle wielkimi oczami, czy jedną z kilku min, co właśnie motoryką kreowanej przez siebie postaci. Widać to szczególnie dobrze z scenach ze wspomnianym Jackiem.
Opowieść toczy się dość wartko i mimo kilku wspomnianych już spowolnień, grubo ponad dwie godziny seansu mijają zaskakująco szybko. Oczywiście kilka razy pojawiają się pytania “ale dlaczego?”, czy “ale jak to?”, niemniej drobne skróty, czy nielogiczności nie bolą jakoś wybitnie. Pęd zazwyczaj pozwala je wyprzeć. O ile jednak w całym przerysowanym symbolizmie Mad Max był niemal bezpretensjonalny, to już w Furiosie pojawiają się zupełnie moim zdaniem niepotrzebne akcenty z biblijną retoryką, czy pretensjonalnymi tytułami rozdziałów na czele. Na szczęście nie ma tego wiele, więc też szybko ginie zasypane pyłem spod kół pędzących pojazdów.
Wizualnie Furiosa jest majstersztykiem na poziomie często bliskim Mad Maksa, ten bowiem póki co pozostaje niedościgniony. Ma wszakże Furiosa kilka przynajmniej spektakularnych scen, do których jest ochota wracać, a choreografia walk, pościgów i kraks wszelakich, to nadal mistrzostwo świata. Na szczęście Miller nie zrezygnował (a strach pojawił się po jednym z trailerów) z charakterystycznych filtrów podbijających saturację. Furiosa ma więc ten komiksowy sznyt poprzedniego filmu i nadal jest wspaniale przerysowaną, wizualną ucztą dla oczu. Więcej tu także szerszych planów, krajobrazowych wręcz. Kilka razy rzucają się też w oczy, zwłaszcza w takich właśnie scenach, nieco budżetowo wyglądające rendery. Trochę psuje to chwilami odbiór całości, która znów potrafi zachwycić postapokaliptycznym przepychem. Także kostiumy, czy design sprzętu, to po raz kolejny najwyższa światowa klasa. Obrazkom dzielnie sekunduje rewelacyjne, mięsiste udźwiękowienie, Furiosa zdecydowanie zyskuje, kiedy dźwięk ma dużo mocy i przestrzeni.
Furiosa jest filmem, który moim zdaniem warto obejrzeć i to najlepiej w kinie, zwłaszcza, jeśli jest się na madmaksowym głodzie. To kolejna bardzo sprawna, wizualnie wypasiona, pełna akcji produkcja George’a Millera, która co prawda nie jest tak dobra, jak Na drodze gniewu, ale wciąż jest kawałem dobrego, przygodowego kina akcji. Czegoś tutaj jednak zabrakło, nie ma tej magii z Mad Maksa, która czyni go tak perfekcyjnym. A może po prostu wymagamy od Millera zbyt wiele, a on po prostu chce w spokoju rozbudowywać swoje uniwersum? Oglądając film miałem wrażenie podobne do słuchania płyty …And Justice for All, którą Metallica popełniła w 1988 roku. Monumentalne to, niezłe riffy, dłuższe kompozycje, w sumie niezłe przecież, tylko jakby czegoś cały czas brakowało... Jakkolwiek by to jednak nie wyglądało, to wciąż świetny postapokaliptyczny akcyjniak. Taki trochę wypełniacz, ale na tyle udany, by nie żałować grubo ponad dwóch godzin spędzonych w kinie (i to nie licząc reklam).