Najbardziej krytykowana, podczas premiery znienawidzona przez fanów. A jednak to Mass Effect 3 jest najlepszą częścią trylogii stworzonej przez BioWare.
Najbardziej krytykowana, podczas premiery znienawidzona przez fanów. A jednak to Mass Effect 3 jest najlepszą częścią trylogii stworzonej przez BioWare.
Sto czternaście godzin. Tyle czasu spędziłem z Mass Effect: Edycją Legendarną. Grałem przez większość swojego wolnego czasu na przestrzeni jakiś trzech tygodni. Osiągnąłem poziom zaangażowania, którego nie czułem od… prawdopodobnie od moich ostatnich posiedzeń z serią Mass Effect. Możliwe, że w szranki mogłoby stanąć jeszcze The Last of Us: Part II, jednak z uwagi na szybko zbliżający się termin publikacji recenzji, musiałem wtedy mocno się spieszyć, wobec czego nie mogłem pozwolić sobie na odpowiednie docenienie wszystkiego co twórcy dla mnie przygotowali (co nie przeszkodziło wystawić mi grze 9.9). Inaczej zresztą gra się dla recenzji, a inaczej prywatnie. Granie w Mass Effecta, chociaż teraz piszę ten tekst, było dla mnie bardzo prywatne.
Dlaczego? W przypadku Mass Effecta: Edycji Legendarnej byłem już po napisaniu recenzji, wobec czego mogłem dać sobie tyle czasu, ile tylko uznałem za stosowne. Dałem sobie, jak już na początku wspomniałem, aż sto czternaście godzin. I powiem szczerze, ze wszystkich odsłon które na przestrzeni tych paru tygodni przybliżyłem sobie po raz kolejny, tylko w jednym przypadku czułem prawdziwy żal, że to już koniec. Tylko w jednym wypadku rozważam powrót w jakiejkolwiek przyszłości, aby zająć się kilkoma mniej istotnymi, pobocznymi zadaniami, wyłącznie po to, żeby znów wejść w kosmiczny kombinezon Sheparda. I jest to Mass Effect 3.
Co ciekawe, sam jestem tym faktem zdziwiony. W pamięci utarło mi się przekonanie, że najlepszą częścią było Mass Effect 2. Uwielbiałem plejadę ciekawych postaci towarzyszących, system zaskarbiania sobie ich lojalności, przełożenie misji pobocznych na główną linię fabularną. Sęk w tym, że Mass Effect 3 robi to samo, ale lepiej. A w dodatku robi rzeczy, o których Mass Effectowi 2 się nawet nie śniło.
Jedną z największych zalet serii Mass Effect jest fakt, że historia przedstawiona w całej trylogii doskonale prezentuje się jako całość. Każda część fabuły, każdy element układanki jest istotny z punktu widzenia opowiadania zasadniczej fabuły, czyli o zagładzie jaką szykują biologicznym formom życia Żniwiarze, o ich powodach i środkach do obrony przed nimi, nadziei na przebudzenie galaktycznej społeczności, przygotowanie jej na inwazję i pokonanie złowrogich maszyn. Jak w każdym wielkim dziele popkultury zawiera ona początek, rozwinięcie i zakończenie. Przy tym początek to w zasadzie większość części pierwszej, rozwinięcie ciągnie się od końcówki “jedynki”, przez całą “dwójkę”, aż do połowy części trzeciej, a może i nawet trochę dłużej. Każdy kto kiedykolwiek miał udział w jakimkolwiek procesie twórczym, chociażby to byłaby szkolna rozprawka, czy duży wpis na lokalnej grupie na Facebooku, ten wie, że zazwyczaj dużo łatwiej jest zacząć jakąś myśl, dać jej popłynąć, niż zakończyć ją w zręczny sposób. Tyle doskonałych serii cierpi przez słabe zakończenia, że można odnieść wrażenie, że niektórzy celowo ich nie kończą (patrzę na George’a R.R. Martina).
Tymczasem twórcy Mass Effect 3 zaserwowali nam znakomitą końcówkę. Niedługo po premierze trzeciej części serii dałem się nieco ponieść zbiorowej histerii i zaklasyfikowałem zwieńczenie trylogii jako delikatnie rozczarowujące. Tym razem jednak byłem świeżo po poprzednich częściach, przeszedłem je niejako ciągiem. Zdałem sobie sprawę z tego, że oczekiwania swego czasu musiały być tak ogromne, że nie dało się ich zaspokoić. Ostatnie godziny Mass Effecta 3 są znakomite i nie dodałbym absolutnie nic do żadnego z trzech bazowych zakończeń. Każde z nich emocjonuje, a co najważniejsze, wybory podejmowane w ostatnich chwilach nie należą do najłatwiejszych. Każdy z nich też wpisuje się w “spaceoperowy” rozmach za który tak pokochałem przygody Sheparda. Co najważniejsze, twórcy nie boją się powiedzieć ostatniego słowa. Ba, nie boją się mówić przez długie minuty, pozostawiając pola do domysłu, ale odpowiadając na wszystkie najważniejsze pytania, wypełniając wyobraźnię gracza do ostatnich chwil. Wisienką na torcie jest z kolei doskonałe “perfect ending”, które zobaczyć mogą tylko najwytrwalsi, najlepsi gracze.