Film od 2021 borykał się z dystrybucyjnymi problemami. Teraz wiem dlaczego. To pewnie jeden z gorszych filmów tego roku.
Gdy w Halloween przebierańcy krążą po dzielnicy w maskach potworów, ma to tworzyć specyficzną atmosferę grozy. Specyficzną, bo jest w tym jednak więcej śmiechu, niż strachu. Dobór elementów odsyła do konkretnych wrażeń, tematyka poważna, bo kręcąca się wokół śmierci, ale rezultat jest taki, że wszystkie te strachy są na lachy. Mam tak trochę z nowym Miasteczkiem Salem. Ten film to żart, ale opowiadany z pełną powagą.
Adaptacja książki Stephena Kinga
Przypomnijmy, że losy produkcji były burzliwe. Film został nakręcony już w 2021 roku. Studio Warner Bros. długo nie mogło zdecydować, co z nim zrobić. Początkowo planowano jego premierę kinową we wrześniu 2022. Jako że był to okres schyłku pandemii, obawiano się porażki finansowej. W pewnym momencie istniało nawet ryzyko, że film los innych produkcji studia, które zostały wyrzucone do kosza (los ten spotkał Batgirl).
Rzekomo sam Stephen King, autor książki, stanął w obronie filmu dzięki czemu studio ostatecznie zdecydowało się wypuścić go do strumienia Max. Po seansie Miasteczka Salem patrzę jednak na te perturbacje nieco inaczej. Wydaje mi się, że producenci doskonale wiedzieli, z jakim materiałem mają do czynienia i dlatego właśnie obawiali się przekierować go bezpośrednio do kin. Jestem przekonany, że zaliczyłby w nich klapę.
Film od samego początku, bo już na etapie napisów początkowych, daje do zrozumienia swoje luźne, niedosłowne związki z książką. Wystarczyło mi to, by kompletnie odrzucić w ocenie Miasteczka Salem powiązania z literacką podstawą autorstwa Stephena Kinga. Chciałem by film urzekł mnie według swoich metod, na swoich zasadach, odrzuciłem zatem zabawę w porównania, bo wydała mi się bezcelowa. Trudno jednak odrzucić wrażenie ślizgania się po książce przez scenarzystów. Widać to w dialogach, których jest zdecydowanie za dużo, bo jak mniemam, mają one tłumaczyć widzom to, czego nie zdołali przeczytać.
Łopatologicznie o wampirach
Wiąże się to także z powszechnym stosowaniem skrótów myślowych. Jak wiadomo, King zwykle bardzo pieczołowicie przedstawia czytelnikowi mechanizmy świata przedstawionego. Gary Dauberman, reżyser i scenarzysta Miasteczka Salem błędnie założył, że wszystko co wiemy o wampirach, jest aż nadto oczywiste. Nie jednak w świecie, do którego nas zaproszono. W jednej scenie dziury na szyi pewnego osobnika skarżącego się na złe samopoczucie zostają z miejsca zinterpretowane jako dziury po ugryzieniu wampira. Jest to niedorzeczne, ponieważ wcześniej niczym nie sugerowano, że mieszkańcy miasta mają jakiekolwiek doświadczenia z siłami nadprzyrodzonymi. Choć King z pewnością poświęcił temu tematowi znacznie więcej miejsca.
GramTV przedstawia:
Z jednej strony chodzenie na skróty i tępe dialogi, z drugiej z kolei otaczanie się wyświechtanymi do cna elementami gatunku, w tym wypadku horroru wampirycznego. Gdy do kin wchodziła Diuna, wszyscy obawiali się, że po Gwiezdnych wojnach i Avatarach nikt już nie zachwyci się adaptacją książki, z której wcześniej garściami czerpano do budowy innych, popularnych światów science fiction. Stało się jednak inaczej, bo Denis Villeneuve podszedł do tego ze smakiem. Miasteczko Salem jako powieść zadebiutowało w 1975. Mnóstwo filmów o wampirach od tamtej pory obejrzeliśmy, równie wiele zwiedziliśmy mrocznych miasteczek. Co zaproponowali twórcy remaku, w celu uniknięcia wrażenia wtórności? Czosnek, osikowe kołki, trumny i, uwaga, świecące krzyże, czyli zestaw do bólu wyeksploatowanych chwytów. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że są one stosowane tak, jakby twórcy naprawdę wierzyli, że opowiadają o nawiedzonym przez upiory miasteczku po raz pierwszy. Aż chce się wrócić do netflixowej Nocnej mszy, by przypomnieć sobie jakościowe przetwarzanie myśli Kinga.
Bo to nie jest tak, że gdy aktor w masce wampira pojawia się przed kamerą, lub gdy dziecku zostaje pomalowana twarz na czerwono czymś, co ma imitować krew, to my mamy z automatu poczuć grozę. Tak tworzą filmy amatorzy. Profesjonaliści skupiają się na niuansach. Niepokój powinien być odczuwany już wcześniej, choćby w atmosferze. Metod jej budowania jest wiele, można posłużyć się muzyką, można operować kamerą w sposób oszczędny, chować jedne rzeczy w cieniu, na inne rzucać światło. Aktorom z kolei nie pozwalać na wszystko, by przypadkiem nie wyszło na jaw, że cała groza jest udawana. W Miasteczku Salem zasady są realizowane na opak.
Taniec śmierci w wersji cringe
Sztuczność. To słowo, które pojawiło się w mojej głowie już w pierwszych minutach seansu Miasteczka Salem. Aktorzy grają w sposób wyuczony, mało swobodny, jakby cytowali linijki z książki, zapominając, że kamera została już włączona. Inni członkowie ekipy z kolei, w zakresie swoich obowiązków, starali się momentami tak bardzo, że ulotnił się gdzieś po drodze efekt naturalności. Taka jest m.in. scenografia, której przestrzenny ład i sterylność stoi w konflikcie z mrokiem tej historii. Podobna sytuacja ze zdjęciami, w których mamy do czynienia z przesadną pracą świateł, jakby ktoś chciał do filmu siłą wdrożyć stosowny klimat.
Wszystko to marność. Dreszcz po plecach nam nie przejdzie, choć paradoksalnie wszystko się zgadza, a elementy grozy zostały odhaczone. Postacie giną, leje się krew, a wampiry szczerzą zęby. Nie czuć w tym jednak śmierci, nie ma to stosownej wagi. Choć tonacja jest poważna, bliżej temu filmowi do tego, co kryje się pod modnym dziś określeniem cringe. Zamiast festiwalu grozy, opartego na klasyku, mamy klasyczny przypadek filmowej żenady.
Zakończę tym, co powinno być wspomniane na początku, ale jako że omawiam film, w którym wszystko działa na opak, to i recenzja taka będzie. Miasteczko Salem opowiada o sytuacji, w której pisarz przyjeżdża do miasta i szuka inspiracji. Zamiast spokoju ducha i przestrzeni do pracy, spotyka pełną grozy sytuację, w której stara się odnaleźć. W naszym przypadku, w przypadku widzów, Miasteczko Salem działa dokładnie odwrotnie. Szukamy w filmie niepokoju, oczekujemy dreszczyku emocji, a to co otrzymujemy, to tej grozy sztuczną fasadę. Niczym wspomniana maska ducha na Halloween, za którą kryje się czysta drwina.
3,0
Adaptacja słynnej książki, która, o zgrozo, wypadła tak wtórnie i tak nieciekawie, że szkoda tracić na nią czas.
Plusy
Lewis Pullman jeszcze zagra w dobrym filmie. Ma w sobie coś interesującego
Napisy początkowe - ciekawa kompozycja czołówki
Napisu końcowe - bo to koniec udręki, ale piosenka, która pojawia się tuż przed nimi, też jest trafna
Minusy
Łopatologiczne dialogi, które tłumaczą to co nie powinny i nie mówią o tym, co konieczne
Aktorstwo w dużej mierze sztuczne i źle poprowadzone przez reżysera
Oprawa wizualna zdecydowanie za bardzo przeestetyzowana
Klimat grozy praktycznie nieodczuwalny
Film oparty na klasycznej już powieści, zapewnia zerowy wkład w kontekście filmowego gatunku
Nie no słabo, książka bardzo przypadła mi do gustu, a tu taki szrot wydają.
Kresegoth
Gramowicz
07/10/2024 08:54
Tak podejrzewałem, że będzie szrot jak ostatni Pet Sematary. Przy czym nie zgodzę się, że to remake, tylko kolejna adaptacja. Bo jeśli ten film to remake, to której wersji filmu: z 1979, czy 2004?