Zwykły chłopak
W ostatnich dwóch latach nie było innej produkcji, która zrobiłaby wokół siebie tyle szumu. Wydawałoby się, że po łącznie pięciu występach w uniwersum Marvela, widzowie będą chcieli trochę odpocząć od przygód Petera Parkera, skupiając się na nowych, ekscytujących projektach studia. Nic jednak bardziej mylnego i wyobraźnie wielu fanów rozpalały nawet najmniejsze plotki, nie wspominając już o oficjalnych materiałach, w których Sony nie chciało ujawnić wszystkich niespodzianek, nawet pomimo wielu „pomyłek” z ich strony. Istne szaleństwo na punkcie Pająka widać było już w przedpremierowych prognozach wyników finansowych filmu. Ale nawet jeżeli na bieżąco śledziliście wszystkie informacje o produkcji, to i tak nie jesteście gotowi na ten film. Nikt nie jest. Spider-Man: Bez drogi do domu to spełnienie marzeń każdego fana przyjaznego superbohatera z sąsiedztwa.Akcja rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym pozostawiła nas druga scena po napisach z poprzedniego filmu. Cały świat dowiaduje się, kim jest Spider-Man (Tom Holland), co odbija się negatywnie nie tylko na Peterze Parkerze, ale również MJ (Zendaya), Nedzie (Jacob Batalon), a nawet cioci May (Marisa Tomei) i Happym (Jon Favreau). Wszyscy próbują ułożyć sobie życie na nowo, ale szybko dostają w kość. Wymarzone studia na MIT coraz bardziej się oddalają, dlatego Peter prosi o pomoc Doktora Strange’a (Benedict Cumberbatch). Ten zgadza się rzucić zaklęcie, ale nie wszystko idzie po jego myśli i przez wyrwy w multiwersum przedostają się groźni złoczyńcy. Spider-Man musi na nowo zdefiniować swoje superbohaterstwo i naprawić wyrządzone szkody, zanim będzie za późno. Bo z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność.
Bez drogi do domu początkowo wydaje się nieco chaotyczny. Od pierwszych minut jesteśmy wrzuceni w sam wir akcji, bez nawet chwili na złapanie oddechu, przez co Marvelowski schemat prowadzenia narracji zostaje złamany. Na szczęście twórcy szybko to opanowują, chowając kostium Spider-Mana do szafy i stawiając na pierwszym planie problemy Petera Parkera. Ze wszystkich filmów o tym superbohaterze, to Spider-Man 2 z 2004 roku najlepiej sobie z tym radził z ukazaniem trudów podwójnego życia i bezustannych poświęceń w bohaterskiej ścieżce, przekładając dobro innych nad własne. Teraz film Sama Raimiego ma pod tym względem najpoważniejszego konkurenta, bo pomimo nierównej walki z wielkim fioletowym kosmitą i uratowania połowy wszechświata, Peter nadal chce wieść zwyczajne życie u boku swojej ukochanej i oddanego przyjaciela.
I to najlepiej w okolicach Bostonu, gdzie mógłby studiować na MIT. Jednak przez zdradzenie tożsamości Spider-Mana, prywatne życie Parkera przestało istnieć i nikt nie zaryzykuje współpracy z osobą, która oskarżana jest o morderstwo. Choć z tego wątku dało się wycisnąć o wiele więcej, gdyby tylko było na to czasu, to Jon Watts pobieżnie pokazuje, jaką siłę przebicia i manipulacji opinią publiczną mają osoby, które krzyczą najgłośniej i podają najbardziej szokujące wiadomości, bez żadnej weryfikacji faktów, czy też brania odpowiedzialności za swoje słowa. W naszym świecie nie brakuje podobnych fanatyków co J. Jonah Jameson, który z nadawania z dusznej i zagraconej piwnicy, zostaje wyniesiony na medialne ołtarze.Peter ma jednak swoje marzenia i bez względu na wszystko, chce je zrealizować. Jak powiedział sam Doktor Strange, łatwo zapomnieć, że Spider-Man to jeszcze nastolatek, dlatego w geście dobrej woli postanawia mu pomóc. Jeżeli obawialiście się, że Stephen zastąpi Tony’ego Starka i będzie pełnił podobną rolę, co Iron Man w Spider-Man: Homecoming, to śpieszę z wyjaśnieniem, że twórcy nie poszli po linii najmniejszego oporu i nie próbują zrobić ze Strange’a mentora dla Spider-Mana. Wręcz przeciwnie, najpotężniejszy czarodziej Marvela stara się traktować Parkera z troską, ale na równych prawach, bez zbędnego mentorstwa. Doktor Strange jest wielką wartością dodaną tego filmu, który został idealnie wkomponowany w całą historię, aby w logiczny sposób uniwersum mogło przejść od tej produkcji do Doktora Strange w wieloświecie szaleństwa. Nie przeszkadza i nie wybija z historii Spider-Mana, nie uchodząc też za deus ex machinę na końcu filmu. Właśnie za takie elementy trudno nie lubić MCU, jako jednego, wspólnego domu dla wszystkich superbohaterów.