Od samego początku Andrzej Sapkowski został uznany za ojca polskiej literatury fantasy. Trzeba przyznać, że jest to tytuł jak najbardziej zasłużony. W czasach, kiedy autor debiutował na tym polu, jeden bodajże, Ziemkiewicz mógł dla niego stanowić nawet nie tyle konkurencję a tło. Kresa należy w tej konkurencji wystawić poza nawias, jako że twierdzi on, że pisze uczciwą S-f . Nie sięgając arogancją poziomu pewnego tłumacza znanej dość na świecie książki, uznajmy że autor wie, co robi.
Co jednak okazało się siłą, która sprawia, że saga sprzedaje się przez ostatnie dziesięć lat w najlepsze? Abstrahując od reklamy, jaką książce zrobił niestety fatalny film, jest to przede wszystkim świetny język,zaraz po nim ciekawy bohater i kreacja świata.Język, którym operuje Sapkowski, drastycznie różni się od drętwej mowy jaka królowała w chwili powstawania sagi w książkach przekładanych z angielskiego. Jest żywy i aż kipi od humoru i ładunku emocjonalnego. Nawet, kiedy bohaterowie sagi rzucają tak zwanym mięchem, robią to z niewymuszonym wdziękiem, w sposób wiarygodny. Przysłowiowa „k**wa mać” nawet, kiedy robi za przecinek, jest użyta we właściwym miejscu, a w trakcie czytania sama ciśnie się na usta. Żeby zobaczyć, jaka to jest sztuka, wystarczy porównać twórczość „Sapka” z takim gniotem jak Posoka Smoka Wojnarowskiego. Od razu widać różnicę między używaniem wulgaryzmów, a byciem wulgarnym. Przy obecnym, nader szerokim rynku fantasy w Polsce, coraz bardziej zapełnianym przez polskich, dobrze piszących autorów, takich jak np. Kossakowska, posucha, jaka panowała w latach dziewięćdziesiątych wydaje się wręcz nieprawdopodobna. A Sapkowski na tle „niczego” był jeszcze bardziej widoczny.
Wiedźmin – to bohater rzadkiej proweniencji. Chłop, który potrafi całkiem „konfesjonalnie” przywalić w pysk, ale i inteligent potrafiący posługiwać się magią i toczyć filozoficzne dysputy. Do tego „wrażliwy jest jak membrana” i strasznie przeżywa wzloty i upadki swego romansu z Yennefer. Ponadto, ciągle rozważa kwestie fundamentalne: „To w końcu jest to cholerne Przeznaczenie czy ni ma?” Dla każdego coś miłego. Ba, nawet młody marksista znajdzie sobie w nim pole do rozważań o bycie i świadomości. W czasach, w których z jednej strony królowali święci hobbici i Aragornowie, a z drugiej Conan Cokolwiek, oryginalność Geralta była ogromnym atutem. Z jednej strony potrafił być on do bólu rycerski i szlachetny do wyrzygania, aby po chwili wraz z drugim uroczym łobuzem, Jaskrem udać się do burdelu, bynajmniej nie w celu nawracania pensjonariuszek na lepszą drogę życia lub klepania pacierzy. Wiedźmin z resztą to tylko jeden element z całej plejady świetnych postaci. Yennefer, Jaskier, Djikstra - o każdej z tych postaci spokojnie można by napisać, równą długością wiedźmińskiej, sagę. Popatrzmy na światy przedstawione przez Tolkiena, Howarda i chociażby takiego Eddingsa, który też święcił tryumfy w latach powstawania sagi. Co łączy te zupełnie od siebie różne kreacje? Ano wszystkie one jak jeden są całkowicie pozbawione krwiobiegu. Czyli ekonomii. Żaden z powyższych pisarzy nie uznał za stosowne ani ciekawe pochylić się nad tym zagadnieniem. Prędzej trafi się u nich na pętające się po okolicy bóstwo, maga czy inne ponadnaturalne draństwo, niż na jednego, chociaż kupca znającego się na swoim fachu. U Sapkowskiego jest odwrotnie. Owszem, można natknąć się na maga, ale skubany nader dobrze zna się on na wahaniach podaży i cen okolicznych rynków. Nie wiadomo, kto jest groźniejszym przeciwnikiem - konsorcjum kupieckie czy najezdnicza armia. Ba, cała fabuła jednego z lepszych utworów opowiada o ślicznym wręcz pokazie kupieckiej przemyślności. W sumie, jeśli weźmie się pod uwagę zawód, który autor wykonywał przed chwyceniem za pióro, czyli właśnie szczytny fach handlowca, nie wydaje się to dziwne. Facet pisze o czymś, na czym się rzeczywiście zna. Wśród wielogatunkowej populacji państw wykreowanych przez wyobraźnię pana Andrzeja, szerzą się jak najbardziej ludzkie szowinizmy. Krasnoludy, jako najinteligentniejsza i mająca największą smykałkę do rzemiosła i handlu rasa, dotykana jest okresowo plagą pogromów o podłożu ewidentnie ekonomicznym. Po prostu one mają, a niektórzy ludzie chcieliby mieć. Skąd my to znamy? Ostrouche, zarozumiałe i nie chcące się przystosować elfy, chętnie część (większa, a przynajmniej głośniejsza część) ludzkości umieściłaby w stosownych, niezbyt zapewne rozległych, rezerwatach. Z drugiej strony, nieludzie podburzani przez wrogie mocarstwo zakładają komórki terrorystyczne i oddziały partyzanckie. Wszystko to za pieniążki imperium pragnącego zgnieść wolne państwa tzw. Nordlingów. Inni: elfy, ludzie czy niziołki pełnią zaszczytną funkcję leninowskich pożytecznych idiotów. Wszystko to dobrze znamy z naszej historii. I chociaż tutaj terroryści nie nazywają się Rote Armee Fraktion a Scoia’tael, to zbóje z nich i mordercy tacy sami. Ktokolwiek czytał cały cykl wiedźmiński raczej zgodzi się z tezą, że najlepsze w niej są pierwsze dwa tomy opowiadań. Krótka, skoncentrowana forma chyba najbardziej służyła Autorowi. Tego niestety nie da się powiedzieć o tzw. pięcioksięgu. Z tomu na tom mamy do czynienia z coraz grubszymi, coraz gorszymi książkami. Pomimo dużego kunsztu językowego i warsztatowego pisarza. Niektóre wątki, np. wampira Regisa, robią wrażenie wciśniętych na siłę tylko dlatego, że akurat nastała moda na wampiryczne opowiastki. Fani okrzyknęli cykl Sapkowskiego klasyką polskiej fantasy. Cóż, w naszych galopujących z postępem i osiągnięciami czasach może wystarczy nędzne dziesięć – dwadzieścia lat, by zasłużyć sobie na taką opinię. Może. Ale tutaj zalecana byłaby raczej ostrożność. Z takimi określeniami warto by zaczekać nieco dłużej. Klasyka, dlatego jest klasyką, że jest ponadczasowa. Czy Wiedźmin się takim okaże, zaiste jeszcze trudno stwierdzić. Na pewno zasługuje na uważną lekturę, na pewno warto do niego wracać. Pytanie brzmi, co powiedzą o nim nasi potomkowie za lat powiedzmy sto. Do dzisiaj z przyjemnością czyta się opowieści pana Alexandra Dumasa o trzech muszkieterach i zadziornym Gaskończyku. Frodo, Gandalf & Co. święcą tryumfy na całym świecie od lat sześćdziesięciu. Wiedźmin, jak wspomnieliśmy, ma lat dwadzieścia jeden. Młokos to z mlekiem pod nosem. Tylko, że rzeczony młokos doczekał się już sporego grona naśladowców i parodii. Przez to ostatnie, nie mamy oczywiście na myśli indolencji, amatorszczyzny i partactwa „twórców” adaptacji filmowej i telewizyjnej. Efekt śmieszności w ich „dziele” bynajmniej nie był zamierzony. No chyba, że mieliśmy do czynienia z sabotażem na wielka skalę, ze strony tak zwanych pisarzy głównego nurtu, zazdrosnych o popularność Sapkowskiego. Acz taka możliwość nie jest całkiem nieprawdopodobna, to odłóżmy ją może ad acta wraz z resztą spiskowych teorii świata twierdzących, że Maria Magdalena była Jezusem Chrystusem. Tym niemniej wiedźmini zaczęli pojawiać się również poza prozą Sapkowskiego. U Piekary w opowiadaniach o magu Arivaldzie z Wybrzeża, a nawet poza wschodnimi rubieżami Rzeczypospolitej, u niejakiego Władimira Wasilijewa. Ten autor stworzył cykl opowiadań o wiedźminie z Wielkiego Kijowa, nomen omen noszącego imię Geralt na cześć sławnego poprzednika. Fakt, że tępi on maszyny a nie potwory nie ma większego znaczenia. Jeszcze jeden wiedźmin pojawił się na kartach powieści - nieżyjącego już niestety - Tomasza Pacyńskiego Wrzesień. Ten nawet ma coś na kształt gwardii w postaci Scoia’ tael. A przecież jest to fantastyka militarna bliskiego zasięgu a nie żadne fantasy. Jak widać osesek wśród klasyków radzi sobie doskonale i ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.