Historia w komedii jest zazwyczaj banalna. Chyba kocham swoją żonę nie stanowi pod tym względem jakiejś wybitnej rewolucji. Bohaterem jest Richard Cooper (Chris Rock), wzięty nowojorski finansista, który z pozoru wiedzie błogie życie. Ma ładną żonę Brendę (Gina Torres), kochające dzieci, satysfakcjonującą pracę i wspaniały dom. Zdawać by się mogło – sielanka! Jednak od jakiegoś czasu Richard zauważa, że jego życie jest straszliwie nudnym pasmem bezustannie powtarzających się czynności. Do tego z żoną od dawna nie uprawia już seksu i jakoś generalnie jako kobieta straciła ona sporo w jego oczach. Ot, typowy kryzys wieku średniego, który objawia się dodatkowo bezustannym oglądaniem się za spódniczkami.
Jakby tego było mało, niespodziewanie w życie Richarda wkracza Nikki Tru (Kerry Washington). Piękna, przebojowa, seksowna, pełna radości życia, nadal beztroska kobieta, która w dodatku jest singlem, a przed laty stanowiła obiekt westchnień Richarda. Wówczas wybrała jednak innego, ale teraz najwyraźniej postanowiła usidlić żonatego i dzieciatego specjalistę od pieniędzy. Czy jej się uda?
Tak naprawdę ciężko nazwać Chyba kocham swoją żonę komedią, choć jako żywo gra w filmie rasowy i na dodatek niezmiernie popularny w Stanach komik. Jednak przysłowiowego ubawu po pachy nie ma się co spodziewać. Ot, zaledwie podczas kilku pomysłowych scen można „parsknąć” śmiechem, choć oczywiście zależy to od poczucia humoru. Film, w którym Chris Rock nie tylko zagrał, ale który również wyreżyserował, wyprodukował i napisał do niego scenariusz, to raczej nietypowe kino familijne. Nietypowe, bo głównie dla dorosłych i w gruncie rzeczy dość letnie. Ot, w sam raz, żeby zobaczyć i zapomnieć. Dla dorosłych zaś dlatego, że dzieci nie znajdą w nim nic ciekawego. Sporym mankamentem filmu jest wałkowana bezustannie teza, którą na siłę stara się przeforsować autor. Że związek to najważniejsza na świecie rzecz, że trzeba o niego dbać, a żadne skoki w bok nie są warte, by go niszczyć. W porządku, to wszystko może i prawda, ale podano ją nie nazbyt lekko i taka łopatologia najzwyczajniej z upływem czasu zaczyna nużyć. Trochę szkoda, że w dziele Rocka nie znalazło się więcej gagów, zabawnych sytuacji (tak jak chociażby kilkukrotnie powtarzana na różny sposób scena w windzie) i inteligentnych dialogów. Miał przecież do dyspozycji świetną ekipę, ze znakomitym Steve'em Buscemi na czele i dotrzymującą mu kroku Kerry Washington. Buscemi, nawet gdy gra mało, robi na ekranie piorunujące wrażenie, a Washington, wyglądając kusząco i nęcąco, podbije z pewnością kilka męskich serc. Wszystko to jednak dość mało, jak na tę ekipę... Wygląda na to, że pełniąc jednocześnie cztery funkcje na planie, Rock zagubił gdzieś umiejętność rozbawiania widowni do łez, wytwarzania przed kamerą takiego nastroju, który udzielałby się widzom. W rezultacie wypichcił letni kawałek kina, które usiłuje być komedią, ale jakoś mu się nie udaje; które usiłuje pouczać, ale robi to aż nazbyt kostropato. Wyszło trochę takie „nie wiadomo co”... Można obejrzeć, ale lepiej nie nastawiać się na uśmiech od ucha do ucha. Niejako na otarcie łez mamy w materiałach dodatkowych kilka zacnych wpadek filmowych (te dla odmiany są przezabawne), materiał o realizacji całości wraz ze zdjęciami z castingu, komentarz Chrisa Rocka oraz pokaźny zestaw scen alternatywnych i usuniętych.Plusy: + Steve Buscemi w obsadzie Minusy: - film z banalnym przesłaniem - mało śmieszny Tytuł: Chyba kocham swoją żonę Reżyser: Chris Rock Scenariusz: Chris Rock, Louis C.K. Zdjęcia: William Rexer Muzyka: Marcus Miller Obsada: Chris Rock, Kerry Washington, Gina Torres, Steve Buscemi i inni Produkcja: USA, 2007 Dystrybucja: Imperial CinePix Cena: ? Strona WWW: tutaj