Grą tygodnia nie musi wcale zostać pozytywny bohater ostatnich siedmiu dni. Tak się właśnie stało tym razem - postanowiłem wyróżnić bowiem Kingdoms of Amalur: Reckoning.
Grą tygodnia nie musi wcale zostać pozytywny bohater ostatnich siedmiu dni. Tak się właśnie stało tym razem - postanowiłem wyróżnić bowiem Kingdoms of Amalur: Reckoning.
Tym bardziej uzasadnione jest więc w tej sytuacji użycie określenia "haniebne". I można tu co prawda wysunąć argument, że to przecież tylko siedem misji, co w perspektywie ogromu świata - twórcy zapewniają, że aby zajrzeć w każdy kąt świata Kingdoms of Amalur: Reckoning, będzie trzeba poświęcić 200 lub nawet 300 godzin - jest to drobny, mało znaczący wycinek. Nie w tym jednak rzecz. Twórcy gier poczynają sobie na tym polu coraz śmielej, co jest oczywiście informacją bardzo złą. Jeszcze do niedawna Online Pass dotyczył wyłącznie trybu wieloosobowego, tymczasem w ciągu zaledwie kilku miesięcy już po raz drugi mamy do czynienia z sytuacją, gdy drugim właścicielom gry uniemożliwia się rozegranie części kampanii. Pierwszy taki przypadek dotyczył Batman: Arkham City i misji z Kobietą Kot w roli głównej.
Ekipa Rocksteady broniła się niedawno, że to nie od niej zależało wycięcie tej mini-kampanii. Podobnie zresztą tłumaczy się teraz Curt Schilling. W szerokim oświadczeniu opublikowanym na oficjalnym forum Kingdoms of Amalur: Reckoning zdradza, że o całej sprawie dotąd... nie wiedział. Utrzymuje ponadto, że wspomniane siedem misji to tak naprawdę nie część kampanii zabrana drugim właścicielom, a - uwaga - darmowe DLC przygotowane na dzień premiery gry. - Czy nasze intencje są jasne? Chcemy wyróżnić tych, którzy szybko nabędą nasz produkt i, co dla mnie jeszcze ważniejsze, nagrodzić fanów i graczy, którzy przekazują swój czas i pieniądze, by wspomóc firmę - napisał Schilling.
Nietrudno zauważyć, że próbuje on odwrócić kota ogonem, nazywając karę wymierzoną w nabywców używanych kopii nagrodą dla tych, którzy kupują egzemplarz prosto ze sklepu. PR-owsko może i jest to zagranie zręczne, ale nie zmienia to jednak faktu, że takie zachowania należy piętnować głośno i zdecydowanie. Kto wie, czy w innym wypadku za kilka lat (albo i wcześniej) nie obudzimy się w rzeczywistości, w której, aby zrobić w danej grze cokolwiek, będziemy musieli wklepać specjalny kod aktywacyjny. Oczywiście wszystko w imię wyróżnienia najlepszych, a w zasadzie jedynych słusznych klientów. A może warto tak najpierw spojrzeć na własne podwórko i np. obniżyć ceny, by każdy mógł kupić interesujący go tytuł już w dniu premiery, zamiast wypatrywać korzystnych ofert na rynku wtórnym?
W całej sprawie zastanawiający jest jeszcze jeden fakt: prawo zezwala na odsprzedaż używanych produktów i gry nie stanowią tu wyjątku. Tymczasem praktyki wydawców de facto sprowadzają się do tego, że pierwotny właściciel nie może wprowadzić powtórnie na rynek gry w takiej samej formie, w jakiej ją kupił. Skoro na nic zdają się coraz głośniejsze protesty graczy, być może sprawy w swoje ręce powinny wziąć organizacje chroniące konsumentów lub nawet wymiar sprawiedliwości. I niech właśnie litera prawa stanowi odpowiedź na pytanie Curta Schillinga zawarte w jego oświadczeniu do fanów: - Firmy starają się odnaleźć sposoby na uzyskanie dolarów, jakie wydają na produkcję gier. Czy jest w tym coś złego?. Pytanie, które jest zwyczajnie przykre i zawiera w sobie motto "po trupach do celu".
Zobacz też: Gra tygodnia #3: Max Payne 3